Dr Jochen Böhler: - Wróg napadł na Polskę

Dominika Podczaska
Niemiecki historyk, autor książki "Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce”.
Niemiecki historyk, autor książki "Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce”. Dominika Podczaska
- Dowództwo Wehrmachtu było bardzo sceptyczne co do ataku na Polskę. Ale tylko do momentu, gdy stało się jasne, że Rosja sowiecka nie stanie po stronie Polski - mówi dr Jochen Böhler, niemiecki historyk, autor książki "Najazd 1939. Niemcy przeciw Polsce".

- Druga wojna światowa zaczęła się na Westerplatte czy w Wieluniu?
- Najnowsze polskie źródła wskazują, że bomby na Wieluń spadły nie o 4.40, ale o 5.40. Więc wojna zaczęła się jednak na Westerplatte, gdzie atak nastąpił blisko godzinę wcześniej. Ale atak Luftwaffe na Wieluń pozostaje jednym z pierwszych i jednym z ważnych wydarzeń tej wojny.

- Po co armia niemiecka zniszczyła w 90 procentach małe, niewiele znaczące miasto położone raptem 20 km od granicy Rzeszy, zabijając przy tym 1200 osób?
- Na to pytanie tym trudniej odpowiedzieć, że w Wieluniu 1 września nie było polskich żołnierzy. Najbliższe oddziały stacjonowały pięć kilometrów od miasta. Grupa niemieckich historyków broniąca tezy, że lotników wprowadzono w błąd, na szczęście maleje. Mit, że zniszczenie Wielunia było "wypadkiem przy pracy", nie da się obronić w świetle dostępnych w Niemczech źródeł. Atakujący świetnie wiedzieli, że tam wojska broniącego miasta nie ma. Zbombardowali miasto kilka razy, bo po prostu Luftwaffe potraktowała ten nalot jako ćwiczenia. Manewry niewykonalne w warunkach pokojowych. Poprzednio taka okazja trafiła się w Hiszpanii Legionowi Condor bombardującemu Guernicę. Atakiem dowodził zresztą ten sam generał. W Wieluniu zbierano kolejne doświadczenia. W archiwach Luftwaffe zachowały się raporty lotników z dokładnymi opisami, jakie są skutki ataku. 20 ton bomb poleciało nie tylko na cele wojskowe. Także - jak głosił rozkaz - "prosto w rynek", na kościół i szpital. Zbierano doświadczenia, jak prowadzić wojnę nowym sposobem, z powietrza.

- W pana książce prawie nie ma opisów bitew z września 1939 roku. Nieco więcej miejsca poświęcił pan trzem miejscom: Westerplatte, obronie poczty gdańskiej i wieży spadochronowej w Katowicach.
- Muszę przyznać, że te trzy miejsca, które dla Polaków są symbolami oporu przeciw niemieckiemu najazdowi i ważnymi miejscami pamięci, nigdy jakoś szczególnie niemieckiej historiografii nie interesowały. Zbadałem źródła polskie i niemieckie i uważam, że militarnie te trzy miejsca rzeczywiście nie miały decydującego znaczenia, ale to im wcale nie ujmuje rangi symbolu.

- Ale i polscy historycy nie zaprzeczają, że kilkudniowa obrona katowickiej wieży przez harcerzy uzbrojonych w jeden tylko karabin jest bardziej mitem niż faktem historycznym.
- Ja też mam w tej sprawie poważne wątpliwości. Mit obrońców utrwaliła książka Kazimierza Gołby "Wieża spadochronowa". Według niej grupa harcerzy natknęła się na pozostawiony przez żołnierzy karabin maszynowy. Zadała Niemcom dotkliwe straty i strąciła samolot. Harcerze mieli walczyć przez cały dzień lub nawet przez kilka dni. Pod koniec zeszłego wieku polscy historycy zrekonstruowali przebieg zdarzeń 4 września. Ich zdaniem, z karabinu oddano jedną salwę, potem wieżę ostrzelali z armaty przeciwpancernej lub z karabinu maszynowego żołnierze Wehrmachtu. Ale to nie zmienia faktu, że ta obrona miała miejsce i jest ona dowodem, że w Katowicach nie wszyscy witali wchodzących Niemców z otwartymi ramionami. Jak to przedstawiała nazistowska propaganda.

- O bohaterskiej obronie poczty gdańskiej i śmierci jej obrońców uczy się w szkole każde polskie dziecko...
- Życie oddali nie tylko ci, którzy zginęli w walce. Dyrektor i poczmistrz, którzy próbowali podjąć rozmowy z atakującymi Niemcami jako parlamentariusze, zostali zastrzeleni. Podobny los spotkał tych Polaków, którym udało się przetrwać kilka ataków na pocztę. Sąd wojenny odmówił im prawa do obrony z bronią w ręku. Zostali rozstrzelani jako buntownicy. Kiedy w okresie powojennym rodziny próbowały ich rehabilitować przed niemieckimi sądami, orzeczono, że obrońcy mieli prawo stawiać opór oddziałom paramilitarnym, ale ich walka z Wehrmachtem była nielegalna. To jest oczywisty nonsens. Jak obrońcy przez okna, pod kulami, w bitewnym zgiełku mieli rozpoznać przynależność swoich wrogów? Ale takie wyroki zapadały jeszcze w latach 70. Kolejne postępowanie w tej sprawie odbyło się w 1995 roku i wtedy wreszcie obrońcy poczty zostali oczyszczeni z zarzutów.

- Sporo miejsca poświęcił pan na opisanie zbrodni niemieckich dokonywanych we wrześniu 1939 na polskiej ludności cywilnej. Czym pan tłumaczy, że niemieccy żołnierze od początku wojny posuwają się do rozstrzeliwania cywilów?
- Kiedy 22 sierpnia Adolf Hitler, przemawiając do najwyższych dowódców Wehrmachtu, nakazał im "okazywać jak największą surowość i interweniować z bezwzględnością", nie napotkał wcale na mur sprzeciwu czy choćby milczenia. Nadto - choć nie jest to usprawiedliwienie - często były to morderstwa ze strachu. Indoktrynacja prowadzona także tuż przed wojną zrobiła swoje. Niemieccy żołnierze weszli do Polski z przeświadczeniem, że każdy Polak jest przynajmniej potencjalnie partyzantem. Proszę pamiętać, że we frontowych oddziałach, które w 1939 roku zajmowały polskie miasta i wioski, średnia wieku żołnierzy wynosiła około 22-24 lat. Oni nie mieli wojennych doświadczeń, znaleźli się w obcym kraju, nie potrafili dogadać się z ludnością. Więc każdy Polak był z definicji podejrzany. Nierzadko początkiem agresji był przypadkowy strzał oddany przez niemieckiego wartownika choćby do przemykającego gdzieś po ciemku kota. A reszta następowała już lawinowo: kolejne strzały, a potem wchodzenie do domów, wyciąganie ludzi i nierzadko mord. Nie tylko na mężczyznach, także na kobietach i dzieciach.

- Ale Polacy we wrześniu 1939 nie prowadzili walk partyzanckich. Pierwszy partyzant, Henryk Dobrzański "Hubal", zresztą major Wojska Polskiego, zaczął działalność w październiku. Tymczasem cywile ginęli od pierwszego dnia wojny. Choćby w Częstochowie. Zabito tam kilkuset ludzi.
- W latach 80. żołnierze pułku, który zajął miasto, zeznawali, że 4 września 1939 rozlokowana na dziedzińcu szkoły niemiecka kompania została ostrzelana z pobliskich budynków. Niemcy przeszukiwali okoliczne domy i mieszkania. Żadnych partyzantów, broni ani amunicji nie znaleziono. Ale psychoza trwała. Z domów w mieście wywleczono Polaków i Żydów - kilka tysięcy osób. Mężczyzn rewidowano. Kto miał nóż, żyletkę lub brzytwę, ginął. Łącznie w tym miejscu rozstrzelano 96 mężczyzn i 3 kobiety. W całej Częstochowie ponad 220 osób.

- A mordowanie jeńców? Tych już nie można było wziąć za partyzantów. Byli przecież w mundurach.
- Tego nie da się do końca ani zrozumieć, ani wytłumaczyć. Ale dla wielu niemieckich żołnierzy polski żołnierz kryjący się podczas walki w lesie, za murem, strzelający z dachu czy z piwnicy był nadal partyzantem. To jest kompletnie idiotyczne, ale takie myślenie zostało w głowy żołnierzy Wehrmachtu wtłoczone. Ponadto dochodziło także do zabijania żołnierzy wziętych do niewoli w odwecie za stawiany wcześniej opór. Pod Ciepielowem w akcie zemsty za śmierć kapitana i 14 żołnierzy rozstrzelano 300 jeńców. Przed egzekucją kazano im zdjąć bluzy mundurowe. Wyglądali wtedy na partyzantów.

- Do okrucieństw września 1939 należały też pogromy na Żydach.
- Nie ma wątpliwości, że to był wpływ ideologii nazistowskiej. Kiedy w czasie pierwszej wojny światowej Niemcy znaleźli się na polskich terenach, Żydzi znający podobny do niemieckiego jidysz byli często tłumaczami. Jedno pokolenie później przedstawiciele tego samego narodu poniżają i mordują Żydów. Ci żołnierze w listopadzie 1938 roku widzieli akty przemocy dokonywane na Żydach otwarcie, na ulicy. Przeżycie "kryształowej nocy" wyrobiło w nich przekonanie, że takie pogromy będą bezkarne. Bo też raptem dwa razy we wrześniu doszło do osądzenia niemieckich żołnierzy za takie czyny, w dodatku byli to żołnierze SS. Wyglądało to na próbę trochę pokazowego dystansowania się Wehrmachtu od tych formacji. W czasie trwania walk w Wehrmachcie było przyzwolenie na przemoc, rabunki, gwałty na cywilach. Kary posypały się dopiero, gdy kampania się skończyła. Dowódcy zdali sobie sprawę, że ten żołnierz za chwilę wróci do kraju i gotów zachowywać się tak samo.

- Skoro tak było, to dlaczego jeszcze kilka, najdalej kilkanaście lat temu niemiecka historiografia upierała się przy czystych rękach Wehrmachtu?
- Tak rzeczywiście było. Wystawa o zbrodniach Wehrmachtu pokazywana w Niemczech w 1995 roku była dla wielu szokiem. Historycy wiedzieli. Ogół społeczeństwa nie. Przez wiele lat świadomość niemieckich zbrodni popełnionych na wschodzie oczywiście istniała. Ale sprawcami byli członkowie SS i gestapo. Ponieważ do tej przynależności nikt się chętnie nie przyznawał, członkowie tych formacji funkcjonowali trochę jak Marsjanie. Ja, po tym, co wiemy o zachowaniach Wehrmachtu we wrześniu 1939 roku w Polsce, a potem w Rosji, w Serbii itd., nie mam wątpliwości, że to była organizacja zbrodnicza.

- Nawet na procesie norymberskim zdecydowano inaczej.
- To był skutek nasilającej się już zimnej wojny i świadomości, że w Wehrmachcie służyli członkowie praktycznie każdej niemieckiej rodziny. Rozumiano dobrze, że takie orzeczenie byłoby wyrokiem na wszystkich bez wyjątku Niemców. A to już nie byłoby sprawiedliwe. W Wehrmachcie służyło 18 mln osób. One zachowywały się bardzo różnie. Więc trzeba się zgodzić, że Wehrmacht jako całość był organizacją zbrodniczą i świadomą częścią faszystowskiej maszynerii. Ale nie można tego osądu rozciągać na każdego pojedynczego żołnierza.

- Polska historiografia dotycząca września 1939, zwłaszcza w PRL-u, też miała swoje białe plamy. Jedną z nich była tzw. krwawa niedziela w Bydgoszczy. Jak pan jako niemiecki historyk ocenia to wydarzenie?
- Mechanizm był podobny do zachowań niemieckich żołnierzy wobec polskiej ludności. W Bydgoszczy mieszkała licząca ok. 10 tys. osób mniejszość niemiecka. Trzeciego września żołnierze Armii Pomorze zostali w mieście ostrzelani. Żołnierze i polscy cywile wtargnęli do domów osób należących do mniejszości. Zginęło przy tym około 300 ludzi. Także starców, kobiet i dzieci. W pobliżu miasta doszło do kolejnych masakr. Prawdopodobnie rzeczywiście doszło tam do dywersji ze strony miejscowych Niemców. Ale bezspornych dowodów nie udało się zgromadzić, choć IPN prowadził specjalną kwerendę. Tyle tylko, że po stronie polskiej zdarzył się jeden taki przypadek. Po niemieckiej ataki na ludność cywilną miały miejsce w całym kraju. Nadto członków mniejszości niemieckiej z polskich miast, w których mieszkali, zmuszano w pierwszych dniach września do forsownych marszów w głąb terytorium kraju. Często bez jedzenia i w złych warunkach, traktując ich jako "piątą kolumnę". Jedną z przyczyn było wykorzystywanie w ciągu całego 1939 roku przez różne władze niemieckie członków mniejszości w Polsce do działań dywersyjnych. Tych dywersantów było co prawda niewielu, ale dla władz polskich w momencie wybuchu wojny cała mniejszość stała się tym samym podejrzana, z wszystkimi konsekwencjami.

- Cofnijmy się do czasu przed 1 września 1939. Co by się stało, gdyby Polska oddała Niemcom Gdańsk i zgodziła się na autostradę przez korytarz?
- Spełnienie tych żądań niczego by nie zmieniło. Na konferencji w Monachium w 1938 roku zgodzono się, by oddać Hitlerowi część Czech. Rok później pojawiły się nowe żądania. Wojny nie można było uniknąć, bo plany zbudowania przez Hitlera wielkich Niemiec nie uwzględniały miejsca dla Polaków w Europie Środkowej, no, chyba że w roli niewolniczej siły roboczej. To, co wyróżnia Polskę, to fakt, że Polacy w 1939 roku jako pierwsi powiedzieli Niemcom: Stop - dalej nie pójdziecie. Anglicy i Francuzi próbowali z Hitlerem paktować, dać mu coś, najchętniej cudzym, czyli czeskim kosztem. A Niemcy swoim zachowaniem w Polsce bardzo się przyczynili do powstania tu tak silnego ruchu oporu. Skoro ludności miejscowej nie zostawiono przestrzeni do życia razem z Niemcami, pozostawała jej tylko walka.

- Czy gdyby nie było 17 września i Polska mogła się bronić na swoich kresach wschodnich, wojna 1939 roku mogła się skończyć inaczej?
- Tak, ale tylko pod tym warunkiem, że inaczej zachowałaby się nie tylko Rosja, ale również Francja i Anglia. Niestety, te kraje nie były gotowe wam pomóc. Bez nich Polska na pewno biłaby się z Niemcami kilka tygodni dłużej, ale oprzeć się skutecznie nie mogła. A zachodni alianci myśleli krótkowzrocznie. Nie przewidzieli, że Hitler nie poprzestanie na Polsce i szybko uderzy także na Zachód. Zanim doszło do sowieckiej agresji, samo podpisanie paktu Ribbentrop-Mołotow, choć nie miało wielkiego znaczenia militarnego, odegrało znaczną rolę psychologiczną. Dowództwo Wehrmachtu było bardzo sceptyczne co do ataku na Polskę. Ale tylko do momentu, gdy stało się jasne, że Rosja sowiecka nie stanie po stronie Polski. Generałowie bali się nie tylko tego, co zrobi Zachód, ale i jak zachowa się tak wielki kraj jak Rosja. Gdy okazało się, że Stalin nie tylko nie będzie przeszkadzał, ale wkroczy do Polski razem z Niemcami, odetchnęli z ulgą.

- Jak wielkie było poparcie Niemców dla Hitlera atakującego Polskę w 1939 roku?
- Zależy, jak je rozumieć. Chęć odzyskania terenów, które Niemcy utracili po I wojnie światowej, była w III Rzeszy powszechna. Jedni uważali, że musi się to stać na drodze dyplomatycznej, inni dopuszczali także wojnę. To nie znaczy, że wszyscy byli fanatykami i jak Hitler chcieli bez końca zdobywać "przestrzeń życiową" na wschodzie. W mojej książce jest zreprodukowane zdjęcie mieszkańców Monachium słuchających 1 września 1939 roku przemówienia Hitlera. Entuzjazmu na twarzach nie widać. Oni się zwyczajnie boją. Atak na Polskę był zagraniem va banque. Ci ludzie nie wiedzą, jak daleko Hitler się posunie ani jak zareagują Anglia i Francja. A pamiętają dobrze, jak skończyła się I wojna światowa. Ale powiedzmy to jasno: niepewność w ich oczach nie znaczy, że wszyscy są przeciw Hitlerowi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska