Fotos na planie

Archiwum prywatne
Zygmunt Drużbicki, fotosista.
Zygmunt Drużbicki, fotosista. Archiwum prywatne
Rozmowa z Zygmuntem Drużbickim, fotosistą.

- Pewno ma pan już dość oglądania filmów?
- Dlaczego?

- Kiedy uczestniczy się w procesie produkcyjnym...
- Przyznaję, większą przyjemność czerpię z oglądania filmów, przy których nie pracowałem. W pozostałych przypadkach widzę nie tylko to, co na ekranie, ale pojawiają się dodatkowe skojarzenia, tym bardziej że realizuje się od trzech do 20 dubli i nie wiadomo który z nich został wybrany. A także dlatego, że robi się sceny wyrwane, bez porządku chronologicznego. Jedynie reżyser i operator w pełni kontrolują scenariusz; reszta ekipy uważa tylko na aktualnie opracowywane fragmenty.

- Właściwie na czym polega pana praca?
- Najczęściej jestem tzw. fotosistą. Robię wszystkie zdjęcia, które potem ukazują się w prasie, w materiałach reklamowych, na billboardach, w programach telewizyjnych.

- Nie można do tych celów wykorzystać kadrów z taśmy filmowej?
- Nie, ze względów technicznych. Klatka filmowa ma inną rozdzielczość.

- Realizuje więc pan coś w rodzaju filmu równoległego?
- Robię fotograficzną dokumentację filmu. Poza tym do zadań fotosisty należy robienie tzw. zdjęć grających, rekwizytowych. Załóżmy, że akcja rozgrywa się w pokoju, a na komodzie stoją zdjęcia. Te zdjęcia to właśnie moje zadanie.

- Nie wystarczyłoby, gdyby aktor po prostu wyjął je z rodzinnego albumu?
- Często nie wiadomo, kto je zrobił, a w tej sytuacji trudno respektować prawa autorskie, poza tym takie wizerunki bywają niepodobne do ucharakteryzowanego aktora.

- Jak radzi pan sobie w sytuacji, gdy zdjęcie grające ma przedstawiać dziecko?
- Fotografuje się kogoś podobnego, retuszuje, stosuje się różne tricki. Zdarzają się też sytuacje, kiedy zdjęcie trzeba wymyślać. Był taki film "Nie kłam, kochanie", komedia romantyczna, w której gorączkowo szukano narzeczonej dla bohatera granego przez Piotra Adamczyka. Scenarzysta przewidział, że kolega bohatera, którego grał Tomek Karolak, pokazuje mu zdjęcie swojej koleżanki, bardzo brzydkiej. No i znajdźmy dziewczynę, która chciałaby się sfotografować w takiej roli... Niemniej znalazła się - fotografowaliśmy ją, ale z opłakanym rezultatem: to miała być komedia, a nie dramat. Przesłoniliśmy jej ząb, żeby wyglądała na szczerbatą, ona sama robiła różne dziwne miny, ale wciąż to było nie to. I, proszę sobie wyobrazić, w pewnym momencie wszedł nasz kierowca i koleżankę mejkapistkę oświeciło. Ucharakteryzowała go na dziewczynę. Miałem wielką satysfakcję, bo jedna z dwu scen, z których szczególnie się śmiano, to była scena z jego udziałem. Wszystkie zdjęcia policyjne z serialu "Kryminalni" są także moim dziełem. Kolega, technik policyjny, nauczył mnie, jak robi się zdjęcia przydatne w procesie śledztwa, i teraz mógłbym go zastąpić w pracy. Obok dowodu rzeczowego musi być widoczny numerek, potrzebne jest zbliżenie rany i potłuczeń. Praca bywa trudna, ale i bardzo ciekawa.

- Co znaczy - trudna?
- Kiedyś wisiałem na poręczy mostu nad Wisłą, bo aktorka też musiała zawisnąć. Oczywiście kierownik planu odpowiada za to, by nic mi się nie stało, ale czasami czekam, by się oddalił, bo inaczej nic bym nie zdziałał. Zdarzyło się, że na dachu pode mną załamała się deska, a innym razem fotografowałem z pięciometrowej sceny. Wystarczyło zrobić krok do tyłu i byłoby po mnie.

- Na brak adrenaliny pan nie narzeka...
- Chyba jestem już od niej uzależniony. Kiedy jej nie ma, czuję się jak na głodzie.

- Przeciętny serial pewno nie dostarcza specjalnych emocji?
- Gorączka występuje zawsze, choćby ze względu na tempo realizacji. Dawniej przy fabule kręciło się jedną, dwie sceny dziennie, w przypadku serialu jest ich czternaście. A przy tym są jeszcze przerzuty z jednego końca miasta na drugi. To spore wyzwanie logistyczne, zważywszy na to, że przy jednej scenie pracuje około 40 osób.

- I te 40 osób musi uwzględnić pana obecność?
- Jest takie prawo, że jeśli krzyknę "fotos!", ekipa pozostaje do mojej dyspozycji. Ale gdybym przerwał jej pracę, albo by mnie zabili, albo nie zrobiliby planu i musieli zostać po godzinach, co, jak się pani domyśla, niemało kosztuje. Muszę pracować równolegle, tyle że - tu dodatkowa przeszkoda - wykluczone, by działo się to w trakcie ujęcia, bo aparat nie pracuje bezszelestnie. Z kolei podczas przerwy, kiedy jest zimno, aktorzy wkładają kurtki. Przeszkód jest mnóstwo.

- Choćby taka, że pora roku na ekranie rozmija się z prawdziwą?
- Przy minus pięciu graliśmy scenę letnią w "Blondynce". Na ekranie był sierpień, 30 stopni, a scenę kręciliśmy w listopadzie. Trzy dziewczyny, które szły ulicą w szortach, z gołymi plecami, musiały wzbudzać zdziwienie i współczucie. Poza tym - proszę sobie wyobrazić trawnik pokryty liśćmi i odkurzacze, które je wymiatają, a także trud operatora, by kamerą nie sięgnąć złotych koron drzew. W takich sytuacjach pojawia się także problem dialogów, bo kiedy aktorzy mówią, unosi się para z ust. Jest na to rada - podaje im się lód do ust, by się schłodziły.

- A jeśli sytuacja jest odwrotna? Na dworze gorąco, a w scenariuszu zima?
- Wtedy trzeba impregnować twarze aktorów, żeby się nie pociły. Zapewniam, mejkapistki doskonale sobie z tym radzą. Tak jak ze złamaniem kończyn. Kiedyś jedna z bohaterek miała otwarte złamanie ręki. Charakteryzatorka zrobiła to znakomicie, a "poszkodowana", jeszcze studentka, uparła się, żeby w tym stanie wracać do domu. Na drugi dzień opowiadała, jaką miała zabawę, obserwując w tramwaju reakcje pasażerów.

- Powiedział pan, że najczęściej pracuje jako fotosista...
- Bo np. w "Popiełuszce" byłem asystentem scenografa. Przygotowywałem dekoracje na plan, ponieważ wiele miejsc już nie istniało i trzeba było m. in. odtworzyć pokój ks. Popiełuszki. Komisariatu, w którym był przesłuchiwany, też już nie ma, a widok przez okno zupełnie się zmienił. Musiałem zrobić zdjęcie-zastawkę, żeby poniekąd odtworzyć stan z tamtego okresu. Inny przykład: w scenach miejskich trzeba było przywrócić plakaty z czasów akcji filmu. Na szczęście muzeum plakatu posiada potężne zbiory. To są te frukta dodatkowe, że mogę być w miejscach, których nigdy bym nie odwiedził, oglądać rzeczy, których bym nigdy nie zobaczył. Seriale graliśmy w autentycznych mieszkaniach i biurach. Poznałem mieszkania meneli, ale i przepięknie umeblowane wille.

- Co wówczas robili właściciele?
- Właściciele najczęściej wyjeżdżają. Podpisuje się umowę, że po nakręceniu filmu mieszkanie przekaże się w takim stanie, w jakim się je zastało, jeśli ściana została zachlapana, trzeba ją odmalować.

- Właściwie dlaczego majętni ludzie narażają się na takie ryzyko?
- Bogaci, jak wiadomo, chcą być jeszcze bogatsi, a dniówka najmu do tanich nie należy. Ale to peryferie problemu: niektórzy po prostu chętnie się dzielą. "Mam ciekawe mieszkanie, niech inni zobaczą". Wiąże się to z tytaniczną pracą tzw. poszukiwaczy obiektów.

- Pana opolska wystawa "Moi aktorzy" dowodzi, jak wiele filmowych gwiazd miał pan okazję poznać...
- Nie lubię terminu "gwiazda". Wybitni aktorzy to naprawdę normalni ludzie i tak jak oni bywają różni - ciepli, zamknięci w sobie, ekscentrycy, otwarci, delikatni i niekontaktowi. Z trochę wyżej ustawioną poprzeczką wrażliwości. Zapewniam jednak, że nigdy w tym środowisku nie miałem problemów z komunikacją. Jeśli podchodzi się do takiego człowieka jak do gwiazdy, o, wtedy można się oparzyć. Jeżeli rozmawia się z nim normalnie, w 90 przypadkach na sto zostaniemy tak samo potraktowani. Dla mnie osobami szczególnie bliskimi są Agnieszka Grochowska - miła, uśmiechnięta, zawsze życzliwa - i Robert Więckiewicz. Normalny, o licznych zainteresowaniach. Zdecydowana antygwiazda...

- ... która nie przepada za prasą.
- On przepada za rodziną. O aktorach jego rodzaju, występujących bardzo często, mówi się, że wystarczy otworzyć lodówkę i wyskakują. Ale nigdy nie słyszałem o tym w związku z Robertem Więckiewiczem. Nikt nie ma go dość. W każdej roli jest inny, każda postać, którą zagra, jest autentyczna. Mógłbym wymieniać jeszcze wiele innych nazwisk: Adama Ferencego, Andrzeja Grabowskiego...

- Fotosista, asystent scenografa... To wszystkie pana role?
- Ostatnio pomagam przy scenariuszach jako redaktor. Wyłapuję nieścisłości, nieprawidłowości, wszelkie nieprawdopodobieństwa. Żeby postać nie zaczynała sceny w nocnej koszuli, a kończyła w garniturze.

- Inne zawodowe plany?
- Jeśli jeden ze scenariuszy, przy którym pracowałem, wejdzie w fazę realizacji, mam nadzieję zostać konsultantem jeździeckim, może asystentem reżysera.

- Film ma dla pana szczególną siłę przyciągania...
- Od zawsze był moim marzeniem. W siódmej klasie podczas sprawdzianu na temat "Kim chciałbym zostać" napisałem, że chciałbym robić filmy. Nie udało się. W WDK-u w Opolu prowadziłem amatorski klub filmowy, startowałem do szkoły filmowej, ale szybko znalazłem się poza nią. Potem przyszedł taki moment, że... W Warszawie przechodziłem ulicą Chełmską i zobaczyłem napis "Wytwórnia Filmów Fabularnych". - Boże - pomyślałem - żeby przynajmniej tam wejść i zobaczyć. Trzy miesiące później otrzymałem pierwszą propozycję współpracy. Trzeba naprawdę chcieć i nie bać się marzyć. Czasem trzeba być desperatem...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska