Hydraulik występuje w puszczy

Fot. Archiwum prywatne
Andrzej Kozłowski w stroju kultowego hydraulika.
Andrzej Kozłowski w stroju kultowego hydraulika. Fot. Archiwum prywatne
Rozmowa z Andrzejem Kozłowskim, prezesem Polskiej Organizacji Turystycznej.

Polski hydraulik, dla Francuzów "plombier polonais", był wrogim symbolem taniej siły roboczej ze Wschodu, która miała wstrząsnąć rynkami pracy Zachodu. Hydraulikiem postraszył jako pierwszy Philippe de Villiers, lider jednej z francuskich partii prawicowych. Wystarczył jeden dzień, by nasz hydraulik, zamiast straszyć, zaczął bawić. I to nie tylko Europę, ale cały świat. Rozmawiamy z człowiekiem, który za tym stoi. To Andrzej Kozłowski, z pochodzenia opolanin.

- Pan, skromny urzędnik rodem z Olesna, znalazł się wśród 50 osób nominowanych do tytułu Europejczyka Roku, obok m.in. Bono z U2 i Boba Geldofa, organizatora koncertów dobroczynnych Live Aid. Polski hydraulik nieźle namieszał w pana życiu?
- Oj, namieszał, namieszał. Cokolwiek w życiu robiłem, starałem się robić na maksa. Trzymałem się niekonwencjonalnych pomysłów i raz wychodziło lepiej, raz gorzej. Ale z hydraulikiem wyszło tak, że przerosło to moje wyobrażenia.

- Na Zachodzie są przekonani, że nad tym pomysłem pracował sztab najbardziej kreatywnych mózgów polskiej reklamy.
- (śmiech) Były śledztwa agencji PR-owskich pt. "kto za tym stoi". Sam miałem kilkanaście oficjalnych zapytań od agencji z Anglii, USA i oczywiście z Francji. Pytali o jedno - namiar na agencję PR-owską, która dla nas stworzyła hydraulika.

- A pan odpowiadał: to była amatorka.
- No cóż, tak było. Jechałem wieczorem z pracy, z centrum Warszawy do Komorowa, gdzie mieszkam. Jadę ponad pół godziny, więc słuchałem sobie radia. A tam zażarta dyskusja o polskich hydraulikach. Politycy francuscy krzyczą, że polski hydraulik zniszczy francuski rynek pracy. Że cała Unia padnie przez polskiego hydraulika. No i tak jechałem, aż sam do siebie zakrzyknąłem: Matko Nazareńska! Trzeba tym egoistycznym Francuzom odpyskować, zakpić z nich.

- Niech ten hydraulik będzie nowym polskim godłem - tak pan pomyślał?
- Coś w tym stylu. Dojechałem do domu i pomimo późnej pory natychmiast zadzwoniłem po sąsiada, fotografa Newsweeka, który mieszka kilka domów dalej. Mówię: chłopie, przyjdź no szybko do mnie, bo potrzebne jest zdjęcie hydraulika. On do mnie mówi: dobra, zrobię na poniedziałek. A ja: chłopie, nie w poniedziałek, tylko jutro. Bo wiedziałem, że temat jest gorący. Chłopak nie miał innego wyjścia, bo jest zaprzyjaźniony z naszym domem. Moja żona ma piękny ogród i on u nas często pstryka zdjęcia do tej swojej gazety.

- A model nie był z castingu?
- (śmiech) Drogi panie, jaki casting?! Operacja "hydraulik" rozpoczęła się nazajutrz o 9.00 rano wyjazdem do Castoramy w celu zakupienia kilku rur i klucza francuskiego. Potem szybki telefon do agencji modeli, żeby nam piorunem podesłali pierwszego wolnego chłopaka o słowiańskiej urodzie. No i po południu sąsiad zjawił się w moim biurze z plikiem odbitek z Piotrkiem Adamskim, rurą i kluczem francuskim. Piotrek był w różnych ubraniach i pozach - rura w tę stronę, rura w tamtą stronę. Fotki z rozpuszczonymi włosami od razu wyrzuciliśmy, bo hydraulicy tak się nie noszą. Piotr w koszuli flanelowej w kratę też poleciał do kosza, bo to się kojarzyło z takim typem w berecie z antenką.

- I "połówką" w kieszeni.
- Otóż to. Ostatecznie daliśmy Piotrka w białym T-shircie, wrzuciliśmy w tło kawałek Krakowa i Zamek Królewski w Warszawie. Mój pracownik Krzysiek Turowski, ten, który kiedyś prowadził w telewizji program "Godzina szczerości", napisał po francusku zaproszenie do Polski. I wrzuciliśmy hydraulika jeszcze tego samego dnia na naszą francuską stronę internetową.

- Nie robiliście wielkiej kampanii, z zakupem mediów, mailingiem, tonami gadżetów?
- Kampania, o której pan mówi, to jest kilka milionów złotych. A nasza organizacja nigdy nie śmierdziała groszem.

- To jak się Europa dowiedziała o hydrauliku?
- Przez przypadek. To było - historyczna data - 16 czerwca ubiegłego roku. Po godzinie 16.00 wszedł na naszą stronę dziennikarz "Liberte", takiej francuskiej "Rzeczpospolitej". On szukał informacji do artykułu o Polsce. Kiedy na monitorze wyskoczył mu ten hydraulik, natychmiast zadzwonił do swojego naczelnego, że ma hita. No i następnego dnia na pierwszej stronie tej gazety ukazało się zdjęcie z komentarzami: że Polacy mają świetną kampanię promocyjną, że nie są takimi gburami, że potrafią się śmiać itp. Tego samego dnia rozdzwoniły się inne redakcje.

- Liczył pan je?
- Tak. Ponad 700 tytułów z całego świata. Mamy całość zdokumentowną. Na tej podstawie o polskim hydrauliku powstaje już praca doktorska. Pokazały go najbardziej znane gazety na świecie - "New York Times" na pierwszej stronie, "The Economist", "Independent", "Daily Telegraph". Ale też dzienniki w takich krajach, żeśmy się za głowy łapali. Bahrajn, Wenezuela, Nowa Zelandia...

- Zastanawiał się pan, skąd ten szał na punkcie hydraulika?
- Agencje światowe, które mają siedziby w Paryżu, puściły to jako hita. Chyba dlatego, że emigracja zarobkowa jest tematem uniwersalnym, tylko nikt do tej pory nie pokazywał tego w tak przewrotny sposób. Polski hydraulik trafił też na czołówki większości serwisów internetowych, mieliśmy przez to po 5 - 6 tysięcy wejść na naszą stronę dziennie. Dostaliśmy tysiące e-maili od zwykłych ludzi.

- Co pisali?
- Francuzi nam gratulowali, że zdemaskowaliśmy ksenofobię... francuską. Były też śmieszne listy. Jedna pani napisała coś takiego: "Mieszkam na południu Francji. U nas wszyscy hydraulicy to pedały, jadę do Polski". Ale zdecydowana większość listów była w tym tonie, że musimy być fantastycznym narodem, skoro mamy taki cięty dowcip.

- Jednym z efektów hecy z polskim hydraulikiem jest już podobno wzrost zainteresowania wyjazdami do Polski?
- Kilka agencji wprowadziło wręcz ofertę "Śladami polskiego hydraulika". Biura łapią się takich bieżących historii, bo to się zawsze dobrze sprzedaje. Kiedy ja pracowałem jeszcze w biurze podróży, to robiłem wycieczki po Polsce "Śladami Spielberga", który kręcił tu "Listę Schindlera".

- Samego modela - Piotra Adamskiego, który pozował jako hydraulik - też pokazaliście światu?
- Owszem. Ale po małym odczekaniu. Dziennie ukazywało się na świecie mniej więcej 60 artykułów o hydrauliku. Kiedy zobaczyłem, że po kilku dniach średnia spadła do 30-40, dopiero wtedy podjąłem decyzję o przywiezieniu Piotrka do Paryża. Dyrektor naszego biura w Paryżu mnie przed tym przestrzegał. Mówił: słuchaj, tu nie ma zwyczaju organizowania konferencji prasowych. Przychodzi na nie po 5-7 dziennikarzy. Jednak spróbowaliśmy, w międzynarodowym centrum prasowym. Zaprosiliśmy wszystkich, którzy kiedykolwiek o hydrauliku napisali. I znów był szok.

- Przyszło więcej niż pięciu?
- Panie drogi! Zaczęło się już od lotniska. Kamery, aparaty, filmowali nas nawet w samochodzie, po drodze. W centrum prasowym po prostu ściana świateł. Policzyłem: 31 kamer telewizyjnych. Myśmy oczywiście Piotrka przebrali w ciuchy hydraulika - jak na zdjęciu. On tam wkroczył z tymi rurami i kluczem francuskim. Po-tem były sesje zdjęciowe, wywiady itp. Bałem się, że Piotr padnie. Kiedy wieczorem poszedłem podziękować dyrektorowi tego centrum prasowego, on mi powiedział: kilkanaście lat tu jestem szefem i czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. A tu bywali pezydenci, premierzy i gwiazdy kina.

- Polska pielęgniarka, którą, idąc za ciosem, pokazaliście potem światu, kariery już nie zrobiła.
- Tu już podeszliśmy bardziej profesjonalnie. Był casting, wybraliśmy Bożenkę, która wydawała nam się najbardziej kobieca. Poszło 300 artykułów o niej, ale szaleństwa już nie było. I nie mogło być, bo to już nie było nic oryginalnego. Po prostu pod-trzymywaliśmy zainteresowanie Polską. Bo dla nas największą wartością był fakt, że na świecie zaczęto pisać o Polsce. W wielu krajach artykuł o hydrauliku był pierwszym od lat o naszym kraju.

- Czy pan już cały ten zgiełk przeanalizował? Czy pan już wie, jak można w tym szalonym świecie medialnym sprzedać taki kraj jak Polska?
- Wiem tyle, że w świecie wygrywa się innością. Musi pan być niekonwencjonalny, musi pan zaszokować. Strasznie lubię oglądać reklamy sieci komórkowej z kabaretem Mumio. Bo to jest zupełnie coś innego. Tych proszków do prania już się nie da oglądać.

- Czy pan ma pewność, że pod wpływem polskiego hydraulika świat zwróci uwagę na Mazury, na Puszczę Białowieską?
- Mam taką nadzieję, pierwsze wycieczki już są, choć w statystykach to wypłynie najwcześniej za rok. Bo w turystyce skutek promocji widać po dłuższym czasie. My tylko zasialiśmy zainteresowanie, ale teraz agencje turystyczne muszą przygotować oferty, muszą je wsadzić w katalogi. My, Polacy, powiedzmy to szczerze, mieliśmy od lat opinię za granicą nie najciekawszą. Hydraulik coś ruszył, coś zmienił.

- Mieszkający pod Paryżem prof. Ludwik Stomma powiedział mi niedawno, żebyśmy sobie nie robili przesadnych nadziei z tą turystyką. Bo w Europie są piękniejsze jeziora, wyższe góry, cieplejsze morza.
- Ten pan, z całym szacunkiem, nie jest specem od turystyki. Oczywiście, poprzez sam fakt, że mamy jeziora, nie ściągniemy tu Europejczyków. Ale jeśli my powiemy - i robimy to - że mamy 3 tysięce jezior i że można z jednego końca tej krainy na drugi przepłynąć rzekami i kanałami, to już takich miejsc w Europie nie ma. Czyli to jest zupełnie inne podejście do promocji - trzeba się wyróżnić. Takich kanałów jak Ostródzko-Elbląski jest w Europie wiele. Ale my mamy jedyny kanał na świecie, w którym statki jeżdżą po torach.

- Co jeszcze mamy w Polsce intrygującego?
- Reklamujemy Polskę hasłem: "Tutaj wchodzi się do lasu". Dla nas to normalne, ale w wielu krajach na Zachodzie nie wolno, bo tam lasy są np. ogrodzone. Takiego drugiego cudu jak bagna biebrzańskie to już w Europie nie uświadczysz. Puszcza Białowieska, wędrujące wydmy - to są cuda. Dalej - fortyfikacje w Lubuskiem. Kilkadziesiąt kilometrów podziemnych korytarzy w lasach. Tylko ważne jest, żeby te fortyfikacje były żywe, żeby przygotować dobry produkt turystyczny. To właśnie w Polsce szwankuje. Weźmy takie np. obiekty poprzemysłowe. Kto się nimi u nas podnieca? A ja zaprosiłem kiedyś do Żyrardowa pod Łodzią prezydenta światowej organizacji zajmującej się adaptacją terenów poprzemysłowych. On na widok Żyrardowa padł na kolana. Dla niego to był jeden wielki skansen, czyste piękno. Oczywiście, taki Żyrardów to jest w pewnym sensie oferta niszowa, ale dziś turystyka się zmieniła i na takich sprofilowanych ofertach zarabia się krocie. Tym bardziej, że niebo nad Polską się otwarło i wpaść do Łodzi na trzy godziny samolotem to żaden problem. Mamy już 12 lotnisk międzynarodowych i to już zaczyna przynosić efekty. Taki Kraków przeżywa oblężenie. Wie pan, po co Zachód tam lata?

- Zabytki obejrzeć.
- To też. Ale przede wszystkim - zabawić się. W Krakowie wymyślili hasło, że mają miasto, w którym się nie śpi. Że tam się można na okrągło bawić, tyle jest klubów i knajp, w dodatku bardzo tanich jak na europejską kieszeń. Doszło nawet do ostrego konfliktu z hotelarzami, którzy to hasło zrozumieli zbyt dosłownie. Ale widać, że oni tam coś kombinują, żeby ściągnąć ludzi. Tak samo w Zakopanem, które przeżywa oblężenie ze względu na wspaniały folklor. Alp nigdy nie będziemy w Polsce mieli, ale mamy górali, którzy robią furorę. Ściągnąłem do Polski sir Hillarego - człowieka, który pierwszy wszedł na Mount Everest. To już starszy pan, po 80. Góry bardzo mu się spodobały, ale jeszcze bardziej zachwycił go folklor obecny w mieście. Te stroje, te konie, te stylizowane karczmy - to robi na Europejczykach wrażenie.

- Co jest naszym mankamentem?
- Drogi. Jak namówić turystę z Pragi, żeby jechał na Mazury, skoro on będzie jechał dwanaście godzin, dłużej niż do Chorwacji. Taka autostrada z Wrocławia do Krakowa to już femomen. Kiedyś sześć godzin jechałem, przez Strzelce Opolskie, Opole - teraz śmigam ponad dwie. Do niedawna ponad 70 procent turystyki do Polski wjeżdżało na kołach - turystyka autokarowa i samochodowa. Teraz coraz częściej są samoloty, co nas ratuje, ale tylko do pewnego stopnia. Bo turysta samolotowy chętnie wynająłby samochód na weekend i pojeździł po Polsce. A takimi drogami strach.

- Przyjmijmy na potrzeby tej rozmowy, że jestem marszałkiem Opolszczyzny i czynię pana swoim doradcą ds. promocji regionu. Proszę mi tu, póki co, za darmo coś doradzić.
- Proszę pana, Dublin wygląda jak Gorzów Wielkopolski, a ma milony turystów. Duńczycy zrobili atrakcję ze swojej najwyższej góry, która ma 100 metrów wysokości. Tadek Drozda mi kiedyś opowiadał, jak wieźli go trzy godziny autokarem, żeby pokazać most na rzece Kwai. Patrzę - opowiada mi barwnie Tadek - a tam, k..., taki sam most jak w Grudziądzu... Dlatego my, Opolanie, nie powinniśmy mieć kompleksów. Mamy sporo atrakcji, których nie dostrzegamy na co dzień.

- Wymieńmy je.
- Amfiteatr na Górze Świętej Anny to jest cudo, które od lat stoi niewykorzystane. Tymczasem to powinien być słynny na całą Europę obiekt, tam powinny się odbywać wielkie koncerty. Można by go wykorzystać podczas któregoś ze festiwali polskiej piosenki, na koncert towarzyszący. Niech Polska zobaczy to skalne urwisko i gigantyczną widownię. Mamy na Opolszczyźnie Krasiejów, który jest nieznany kompletnie. Stoi tam pawilon, ale na naukowym muzeum nie można poprzestać. Żeby przyciągnąć rodziny z dziećmi, nie wystarczą kości z opisami. Muszą tam stanąć naturalnej wielkości dinozaury. One muszą wyć, świecić się, musi im się kurzyć z pysków. Niestety, tak to powinno wyglądać. W Bałtowie w Świętokrzyskiem nie mają tak cennych wykopalisk, a już w tamtejszym dinoparku było ponad 150 tysięcy turystów. Dalej - mamy zamek w Mosznej, mamy fantastyczną Nysę, Brzeg - to są ciągle nieodkryte skarby. Każdy ma swojego hydraulika, tylko musi go odkryć i pokazać światu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska