Jako marynarz byłem "niedzielnym tatusiem"

Fot. Beata Szczerbaniewicz
Fot. Beata Szczerbaniewicz
Z Krystianem Klemensem, kierownikiem stopnia wodnego w Krapkowicach i wiceprzewodniczącym rady miejskiej rozmawia Beata Szczerbaniewicz

Krystian Klemens - marynarz z 30-letnim stażem, obecnie jest kierownikiem stopnia wodnego w Krapkowicach. Wcześniej przez dziewięć lat (do 1997 roku) kierował stopniem w Rogowie Opolskim. Z zawodu jest mechanikiem żeglugi śródlądowej i co ciekawe, zdobył ten patent jako osiemnastolatek, choć według przepisów powinien mieć skończone 24 lata. Zgodę imienną wydał mu minister żeglugi i transportu wodnego. W samorządzie gminnym działa od 1997 roku, od dwóch lat jako wiceprzewodniczący rady miejskiej. Jest również prezesem stowarzyszenia Wspólnota Krapkowicka w Zjednoczonej Europie, wyznaczonym przez gminę do kontaktów ze wszystkimi miastami partnerskimi.

- Jest pan marynarzem, a podobno trzy razy się pan topił? Miłość do wody przemogła strach przed nią?
- Pierwszy raz o mało co nie utonąłem, kiedy miałem 6 lat. Była zima. Bawiłem się nad Odrą i kolega wrzucił mnie do wody. Wpadłem pod krę. Wyciągnął mnie przechodzący obok robotnik zakładów obuwniczych. Skończyło się na zapaleniu płuc i laniu od matki, ale jak widać, nie zraziłem się do wody. Kolejne dwa razy walczyłem w wodzie o życie już jako marynarz. Raz podczas rejsu na Odrze pośliznąłem się i wypadłem za burtę, w dodatku razem z wiadrem. Byłem młody, hardy i postanowiłem wiadro wyłowić. Tak nieszczęśliwie zanurkowałem, że dostałem się pod dno statku. Udało mi się wydostać o własnych siłach, ale wody opiłem się jak słoń morski! Trzeci raz był równie niebezpieczny, ale też sam sobie zawiniłem, bo nie miałem kamizelki ratunkowej podczas sztormu. To było na Zalewie Szczecińskim: zmiotła mnie za burtę wysoka fala, a statek płynął tak szybko, że zanim koledzy go zatrzymali, dzieliło nas już 400 metrów. Mam chyba jakiegoś anioła stróża, bo już wiele razy wyciągał mnie z różnych niebezpieczeństw.
- To było ich więcej?
- Na przykład jako mały chłopiec nosiłem w tornistrze niewypały: pociski od moździerza. Mój kolega z ławki znalazł je w lesie, część sam wziął, część dał mi, bo jemu się wszystkie nie zmieściły. Potem schował je w bunkrze w lesie, ale kryjówkę znalazła policja i saperzy rozbroili te niewypały. A w zeszłym roku, podczas naprawiania drabinki dla kominiarza, spadłem z dachu z sześciu metrów na beton, w dodatku na plecy. Jestem prawie pewien, że tym razem życie uratował mi mój bernardyn - Feliks, który kręcił się na dole. Nie pamiętam tego, bo straciłem przytomność, ale musiałem spaść na niego. Od tego czasu Feliks panicznie boi się drabiny i jak widzi, że ją wyciągam, od razu chowa się do budy. Może trochę pomógł mi też duch mojej omy, która straciła życie, spadając z drabiny!
- Niewiarygodne historie pan opowiada. To proszę jeszcze powiedzieć, jak pan szmuglował alkohol na statkach przez granicę?
- "Szmuglował" to nieodpowiednie słowo. Przewoziłem wódkę, ale nie sprzedałem ani jednej flaszki. Wszystkie wypiłem razem z moimi przyjaciółmi. Niektórzy marynarze, owszem, przemycali alkohol i papierosy albo złom kolorowy. Ja byłem zbyt kontaktowy, szybko się zaprzyjaźniam, a przecież od przyjaciela pieniędzy się nie bierze.
- Daleko pan pływał?
- Najdalej do Bazylei w Szwajcarii. Najwięcej do Niemiec: Odrą, dalej kanałami, Sprewą i Havel, Łabą do Hamburga i wszystkimi rzekami do Renu. Woziliśmy wszystko: węgiel, koks, brykiety, polską miedź, zboże, kawę niepaloną, "syrenki", "maluchy"... Zanim udało mi się załapać na rejsy zagraniczne, przez 15 lat pływałem jednak wyłącznie po polskich wodach. Nie chcieli mi wydać uprawnień, bo nie zgodziłem się zapisać do PZPR, więc nie byłem godny zaufania, na dodatek byłem Ślązakiem. Długo mi mnożyli przeszkody. Najpierw kazali odsłużyć wojsko, potem zastrzegli, że muszę mieć dom. Jak zbudowałem dom, uznali, że muszę się ożenić i mieć dzieci. Kiedy już wszystko spełniłem, naraziłem się wysokiemu urzędnikowi z Warszawy w randze ministra. Przyznał sobie premię za skończoną budowę prototypu nowego statku, mimo że prace przy nim jeszcze trwały. Byłem wówczas członkiem Rady Pracowniczej Żeglugi na Odrze Przedsiębiorstwo Państwowe i wygarnąłem mu to na zebraniu. Nazwałem go złodziejem. Na drugi dzień wezwał mnie dyrektor naczelny i na moich oczach wrzucił dokument uprawniający mnie do żeglugi międzynarodowej do szafy pancernej. Kara trwała dwa lata. Była dotkliwa nie tylko ze względu na zarobki, bo pływając za granicę, zarabiało się trzy razy tyle, nie licząc szmuglu. Najbardziej bolało mnie to, że nie mogę świata zobaczyć.
- Jak to się stało, że pan - wilk morski z krwi i kości - zdecydował się zostać szczurem lądowym?
- Przesądziły o tym moje córki. Byłem takim "niedzielnym tatusiem", jak dziś bywa wielu pracujących w Niemczech. W domu byłem gościem. Przyjeżdżałem co 6 tygodni, co 3 miesiące, czasem nie było mnie pół roku. Miałem kłopoty z wypełnianiem nie tylko obowiązków rodzicielskich, ale nawet małżeńskich! Zdarzało się, że wracałem rano, obściskałem wszystkich i już wieczornym pociągiem musiałem znów jechać do Szczecina na następny rejs, bo akurat była taka potrzeba! Któregoś dnia moje córki, a miały wtedy 12 i 10 lat, powiedziały mi: "tato, ty już nam nie przywoź żadnych prezentów, ty lepiej z nami posiedź w domu". Tak się złożyło, że akurat poszedł na emeryturę kierownik stopnia wodnego w Rogowie Opolskim i zdecydowałem się go zastąpić. Zarobki spadły o połowę, ale nie żałuję: cały czas mam kontakt z wodą i obsługuję teraz kolegów na śluzie. W 1997 roku, dosłownie na 2 tygodnie przed powodzią, objąłem stopień w Krapkowicach i to się okazało nowym wyzwaniem: udało nam się uratować wszystkie urządzenia przed zalaniem, choć tu był najwyższy poziom wody na Odrze. Długo trwało sprzątanie i odbudowa stopnia. Przy okazji odkryliśmy ślady po starej śluzie sprzed 110 lat i teraz pracujemy nad tym, aby ją odtworzyć na podstawie zabytkowych fotografii.
- Nie jest pan z tych, którzy siedzą w kapciach przed telewizorem?
- O, na pewno nie! Nie cierpię próżniaczyć. Nigdy w życiu nie byłem na takim prawdziwym urlopie, jak to pokazują w telewizji czy w czasopismach. Jak już mam wolne, remontuję dom albo jadę do przyjaciół za granicę. Jakby mnie posadzili na plaży nad morzem, chybabym ją grabił albo zająłbym się sypaniem wydm. Najbardziej boję się emerytury: co ja wtedy będę robił? Nawet kiedy w dzieciństwie jeździłem na kolonie, to zamiast się bawić, wolałem jeździć z intendentem po zakupy albo pomagać mu naprawiać samochód.
- Najciekawsza przygoda, jaka się panu przydarzyła na wodzie, to...
- Było ich trochę. Mocno utkwił mi w pamięci rejs, którym dowodził nowy kapitan - młodzik zaraz po szkole. Nie miał praktyki i, mimo dobrych chęci, zderzyliśmy się z filarem mostu pod Bytomiem. Za coś takiego groziło mu odebranie patentu i zrobiło mi się żal chłopaka. Zwaliłem w raporcie winę na wadę mechaniczą statku. Dostało się za to inspektorowi, który stracił premię. Głupi nie był, połapał się, że to moja sprawka. Postawiłem mu kilka flaszek, wytłumaczyłem, dał się ugłaskać, a kapitan pewnie pływa do dziś. Mam nadzieję, że czasem mnie miło wspomni.
- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska