Krzysztof Miller: "Nie interesują mnie zdjęcia gwiazd na czerwonych dywanach. Wolę wojnę"

Anna Konopka
Anna Konopka
Krzysztof Miller to fotograf ikona. Na wystawie „Niedecydujący moment” oglądamy rezultaty jego ponad 30-letniej pracy. Można ją oglądać do końca października w Muzeum Śląska Opolskiego w ramach Opolskiego Festiwalu Fotografii.
Krzysztof Miller to fotograf ikona. Na wystawie „Niedecydujący moment” oglądamy rezultaty jego ponad 30-letniej pracy. Można ją oglądać do końca października w Muzeum Śląska Opolskiego w ramach Opolskiego Festiwalu Fotografii. Krzysztof Miller
Gość V Opolskiego Festiwalu Fotografii był 66 razy na wojnie. O tym, dlaczego wciąż chce ryzykować życie, i jak robi zdjęcia, mówi Krzysztof Miller, legendarna postać polskiej fotografii prasowej.

Pamięta pan pierwsze zdjęcia?
One były zrobione jakieś 27 lat temu, ale to nie była jakaś przełomowa chwila. Nigdy nie chodziłem na kółka fotograficzne, nie brałem udziału w zlotach. Nie byłem wtedy wielkim fascynatem fotografii, chociaż pierwszy aparat dostałem od dziadka.

Jaki to był aparat?
Dziadek pracował w Polskich Zakładach Optycznych, w których produkowano aparaty „Druh”.

W takim razie, kiedy zaczęła się właściwa przygoda z robieniem zdjęć?
Studiowałem na AWF-ie, a w mojej grupie było kilku pasjonatów. W pewnym momencie dołączyłem do nich. W naszej paczce był m.in. Andrzej Hrechowicz, obecny fotograf prezydenta Andrzeja Dudy. Wszyscy uwielbialiśmy fotografować skoki do wody, chociaż później każdy poszedł w inną stronę. Na koniec mojej kariery sportowej musiałem się rozejrzeć, czym warto się zająć. Wybrałem fotografię socjologiczną i prasową. Interesuje mnie los i historia człowieka. Na moich zdjęciach zawsze jest człowiek. W fotografii dokumentalnej i reportażowej najważniejszy jest zastany obrazek. Wygląda to tak: jedziemy gdzieś, przyglądamy się, docieramy tam i to fotografujemy. Nie może być tak, że coś się kreuje.

Ale sposoby pokazania tych zastanych obrazków mogą być różne.
Sposób pokazywania fotografii związany jest z doborem obiektywów. Im szerszy obiektyw, tym większa głębia ostrości, trzeba podejść bliżej. Długi obiektyw spłaszcza zdjęcia i powoduje, że to, na czym ustawiliśmy ostrość, wygląda jak wycięte z tła, jest nierealistyczne.

Jakiego sprzętu pan używa?
Obiektyw szerokokątny to dla mnie podstawa. Z jednej strony zmusza fotoreportera do podejścia najbliżej, wejścia w sam środek tematu, który fotografuje. Nakazuje wręcz poznać uczucia, które towarzyszą smrodowi obozu uchodźców, zapachowi prochu czy strzelaninie.
Wspomina pan o karierze sportowej, która jak się zdaje jest dość stresująca.
Tak. Trenowałem skoki do wody od siódmego roku życia przez 18 lat i byłem w kadrze narodowej Polski. Zdobyłem szesnaście tytułów mistrza Polski w skokach do wody z trampoliny i wieży.

Czy uprawianie dość ekstremalnego rodzaju sportu zahartowało pana do robienia zdjęć wojennych?
Bez wątpienia. Skoki były dla mnie ważne od strony psychologicznej. Przed wykonaniem tego skoku, człowiek musi się przełamać. Taka sama sytuacja występuje przy fotografii, ale tej trudnej, socjologicznej i twardej. Gdy robisz zdjęcia na wojnie, musisz wejść w środek tematu.

Studiowanie fotografii było w pana przypadku nieco z przekory. Gdy postanowił się pan dokształcać, to przecież miał już pokaźny dorobek.
Chciałem sobie poukładać te swoje szufladki fotograficzne, poznać dokładnie historię fotografii i dawne techniki fotografiki. W tym specjalizuje się wydział fotografii łódzkiej szkoły filmowej, że można dotknąć każdego etapu historii fotografii. Robiliśmy fotografie na szklanych płytach, w ten sam sposób, jak kiedyś po raz pierwszy była fotografowana wojna na Krymie przez brytyjskiego fotoreportera. On wtedy jechał konnym wozem, miał czterysta szklanych płyt i na nich utrwalał historię z pierwszej wojny krymskiej.

Zrobił więc pan w swojej głowie taki „fotograficzny porządek”?
Tak, między innymi odpowiedziałem sobie na pytanie, dlaczego fotografuję tym, a nie innym sprzętem. To jest tak, że jeżeli już nie przeszkadza nam ustawienie przesłony, głębi ostrości, czasu naświetlania, to mamy kompletny luz w postrzeganiu rzeczywistości przy samym fotografowaniu. Nie zajmują nam głowy sprawy techniczne.

Jak to jest uwieczniać na zdjęciach momenty, o których inni uczą się na historii?
Z jednej strony jestem przy najważniejszych wydarzeniach, a z drugiej przy tych zapomnianych, ale również wielkiej rangi. Zawsze dziękuję dziennikarzom, z którymi współpracowałem. Gdyby oni nie interesowali się tymi regionami, mnie w tym czasie też by tam nie było. Wśród nich był Wojtek Jagielski, z którym zajmowałem się wojną w Afganistanie. Od 1993 roku byliśmy tam jedenaście razy, ale nie wtedy, gdy Afganistan był na pierwszych stronach gazet, tylko w czasie, gdy był absolutnie zapomnianą wojną. Byliśmy, gdy mudżahedini przejmowali władzę po postkomunistach, byliśmy, kiedy oni walczyli między sobą i gdy talibowie przejęli władzę, i gdy z nimi walczono. To jest przykład wojny, która była „newsowa” dopiero od ataku na World Trade Center, kiedy się okazało, że talibowie potrafią organizować ataki dużo dalej niż poza granicami swojego kraju. Do 2011 roku ta wojna nikogo nie interesowała, a my byliśmy pojedynczymi dziennikarzami, którzy tam się zbierali. Tak powstawały moje tematy.
Na ilu wojnach już pan był?
Mojej ostatniej książce nadałem tytuł „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”. To taki symboliczny tytuł, ponieważ trzynastka jest pechowa, ale to mniej więcej tyle krajów odwiedziłem, choć byłem tam po kilka razy. Nazbierało się około 66 wyjazdów. W samym Afganistanie byłem jedenaście razy, w Iraku cztery razy. Za każdym razem spędzałem tam około miesiąca, i za każdym razem wojna była w innej fazie. Fotografowałem m.in. zdobywanie Bagdadu, utrwalanie władzy i powroty dawnego stylu życia, a później przewrót rebeliantów w miasteczkach pod Bagdadem i wojnę przeciw terroryzmowi.

Miejsc, w których pan pracuje, nie można porównać do ciepłej posady za biurkiem. Wielokrotnie ryzykuje pan życiem. Mało kto chce takiej pracy…
Mnie nie trzeba było zachęcać. Konflikty, przewroty i rewolucje są zwrotem w historii, a historia jest postrzegana m.in. przez obrazki, które ja i inni moi koledzy fotoreporterzy robią. Bitwa pod Grunwaldem postrzegana jest przecież przez obraz Jana Matejki. Pracuję dla gazety, czegoś, co żyje newsem pisanym i newsem obrazkowym, czyli fotografią. Ktoś powiedział, że fotografia jest najbliższa prawdy. Dziennikarz może napisać relację z opowiadań, a fotoreporter musi być w danym miejscu o danym czasie. Jego opowiadania, jak tam było strasznie, są na nic, jeśli nie ma zdjęcia, czyli świadectwa tych wydarzeń.

Czy nie lepiej było fotografować na przykład przyjemne koncerty, a nie tworzyć, jak pan mówi, „twardą fotografię wojenną”?
Te też robiłem, m.in. na amerykańskim festiwalu Woodstock. Pomiędzy wojnami fotografuję politykę i życie codzienne Warszawy. Po powrocie do kraju fotografuję tysiące rzeczy mniej istotnych, nieglobalnych, absolutnie lokalnych i uważam, że one są tak samo ważne jak te wojny. Przyjęło się, że moją fotografię postrzega się przez te duże konflikty zbrojne. One są bardziej widowiskowe i często trafiają na pierwszą stronę gazety.

Fotografia wojenna jest więc dla ludzi o mocnej psychice…
Nie ma powodu, dla którego osoba interesująca się aktorami na czerwonym dywanie, jeździłaby na wojnę. Nie ma też powodu, dla którego ja - który nie lubi czerwonego dywanu - musiałbym fotografować ludzi chodzących po nim.

Pamięta pan skrajnie niebezpieczną sytuację z pracy?
Raz z Wojtkiem Jagielskim poszliśmy z czeczeńskimi partyzantami na pierwszą linię frontu. Oni odpalili rakiety. W odpowiedzi Rosjanie ostrzelali nas ogniem z moździerzy. Byliśmy w bardzo płytkich okopach, a te pociski moździerzowe rozbijały się tuż obok nas. To była tragedia i obaj przysięgaliśmy, że nigdy więcej na wojnę nie jedziemy. Po powrocie do kraju po obejrzeniu zdjęć, po publikacjach jednak zmieniliśmy zdanie.
Dlaczego?
To ryzyko, które podjęliśmy, było warte tego świadectwa, które pokazaliśmy - Wojtek w słowie pisanym, a ja w obrazku. Wojna, to nie tylko pierwsza linia frontu, rozrywające się pociski, grad kul. To są historie ludzi, którzy nagle tracą ojcowiznę, dom, są przepędzani z miejsca, w którym od lat mieszkali. Wojna to też historia obozów uchodźców. Natomiast sprawą fotoreportera jest dokumentowanie tej historii.

Boi się pan jeszcze na wojnie?
Strach jest zawsze. Istnieje taka granica rozsądku i linia dobrego smaku, aby nie wejść z przysłowiowymi butami do życia ofiar wojny - żeby oni zaakceptowali moją obecność w swoim domu, przestali pozować i pozwolili delikatnie fotografować te ich sprawy.

Obserwuje pan konflikty zbrojne już ćwierć wieku. Widzi pan jakieś różnice w ich przebiegu?
Pokazywanie wojny w prasie, telewizji czy internecie zupełnie się zmieniło. Teraz montuje się kamery na bombie, która za kilka sekund w coś trafi. Można powiedzieć, że pokazywanie wojny w tej chwili, zwłaszcza przez wojsko, zostało odhumanizowane, stało się przemysłowe. Te kamery zamontowane na rakietach, pociskach są jak kamery przemysłowe, które filmują wejście do budynku. Wojny są tak szybkie i tak technologiczne, że fotoreporter często nie ma szans tam dojechać, bo cel został dawno zniszczony.

A jest granica w pokazywaniu drastycznych zdjęć?
Granic jest tyle, ile sposobów postrzegania, podejścia emocjonalnego. Pamiętam historię opublikowania zdjęć martwego Waldka Milewicza na pace jakiejś półciężarówki. Skłaniam się za teorią, że fotografować powinno się wszystko, a niekoniecznie wszystko pokazywać.

Sam pan ma takie zdjęcia, których nie publikował?
Mam zdjęcia bardzo drastyczne pierwszych ofiar wojny podczas rozpadu państw byłej Jugosławii. To byli kierowcy tirów rozstrzelani przez serbskie śmigłowce na terytorium Słowenii. Fotografowałem te ofiary, ale nigdy nie publikowano tego w prasie. Natomiast często były wykorzystywane do prac naukowych jako dowód, że coś takiego miało miejsce i to był początek wojny na Bałkanach. Wiele takich zdjęć staje się później ikonami. Miałem przeogromne szczęście, że trafiłem na tych ludzi, mogliśmy razem podróżować i dokumentować historię na żywo. Pracowałem m.in. z Marysią Wiernikowską, z Wojtkiem Jagielskim, który napisał wiele książek ilustrowanych moimi fotografiami, Pawłem Smoleńskim, Waldkiem Milewiczem, Jackiem Kaczmarkiem i Marcinem Firlejem, którzy zostali wzięci do niewoli w Iraku, czy Beatą Pawlak, która była polską ofiarą zamachów na Bali.

Czy mimo śmierci kolegów wciąż chce pan jeździć na wojny?
Czy to dziennikarz, czy fotoreporter - jest się takim samym wysłannikiem. Jesteśmy ludźmi z zewnątrz, którzy przyglądają się konfliktowi. To czasem daje bezsensowne poczucie bezpieczeństwa, bo właśnie dziennikarze są celami ataków. Nie ma jak zabić dziennikarza, bo jego koledzy informację szybko poniosą w świat. Można poczuć się z aparatem, jak w czapce niewidce i może się wydawać się, że ten konflikt mnie nie dotyczy.

Czy przygotowania do wyjazdów są trudne?
W pewnym momencie to jest już rutyna. Dzisiaj jest łatwiej technologicznie. Dawniej nie było aparatów cyfrowych. W drugi plecak musiałem pakować całą ciemnię fotograficzną, bo trzeba było przy linii frontu wywoływać zdjęcia i nadawać je do redakcji. Tak samo dziennikarz musiał mieć antenę satelitarną, bo nie było połączeń komórkowych. Dziś mamy wszędzie internet, jest lżej, wygodniej i szybciej. Redakcje online oczekują zdjęć natychmiast po wydarzeniu. To też takie trochę odhumanizowanie. Kiedyś wywołując negatyw, patrzyło się, czy to, co się widziało przez celownik aparatu, rzeczywiście jest na negatywie i to miało jakąś magię. Dzisiaj problemem jest robienie zbyt wielu zdjęć. Fotografia kosztuje tyle, co nowy ifon czy koszt doładowania baterii. Powiedziałbym, że panuje rozpasanie - naciskamy spust migawki aparatu jak karabin maszynowy.
Pan nie ma problemu z wyborem najlepszego zdjęcia?

Jestem fotografem starszej daty i racjonalnie naciskam spust migawki. Poza tym nie mam najszybszego aparatu na świecie. Staram się koncentrować na fotografii, wydarzeniu i uchwycić taki moment, którego inni fotografowie być może nie mają.

Pana zdjęcia możemy oglądać na Opolskim Festiwalu Fotografii. Wystawa nosi tytuł „Niedecydujący moment”. Co to za moment?
Lubię przewrotne tytuły. W większości, moje fotografie nie decydowały o losach bohaterów fotografowanych, np. pijany rowerzysta, który jest na fotografii, pojechał dalej, a wychudzone dzieci w Kongo nagle nie przytyły, bo pomoc humanitarna nie dotarła do nich na czas. Wystawa podzielona jest na dwie części: jedna to dwustronne flagi, sztandary świadczące o losach bohaterów. One bujają się w powietrzu, są zwiewne i ulotne, tak jak ich losy oraz jak cała historia fotografii prasowej, która w gazecie żyje jeden dzień. Druga część to ascetyczne fotografie w małym formacie, do których trzeba podejść i wczytać się.

Jakie są pana najbliższe plany?
W przyszłym roku wydaję album, który będzie się nazywał albo „Pokój z widokiem na wojnę”, albo „Fotografie, które nie zmieniły świata”. Jeszcze sam nie wiem (śmiech). W każdym razie będzie to album pogłębiony długimi opisami, jak docierało się do wydarzenia, jak się je fotografowało, czyli moimi osobistymi i emocjonalnymi komentarzami. Pokażę zdjęcia nie tylko wojenne. To będzie na pewno bardzo narcystyczny album, niepodlegający żadnym akademickim tendencjom.

Krzysztof Miller
Krzysztof Miller Sławomir Mielnik

Krzysztof Miller urodził się w 1962 roku w Warszawie. Od 1976 do 1986 roku był wielokrotnym mistrzem Polski seniorów w skokach do wody z trampoliny i wieży. Studiował na warszawskiej AWF. Po studiach zajął się zawodowo fotografią reporterską. Napisał książkę „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego” (2013 rok). Krzysztof Miller został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w 2014 roku. Od prawie 30 lat fotografuje konflikty zbrojne na świecie oraz wydarzenia historyczne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska