Magdalena Donimirska: Nie zarzyna się złotego konia

Redakcja
Paweł Stauffer
Rozmowa z Magdaleną Donimirską, kierującą jedną z czołowych polskich stadnin - Stadniną Koni w Mosznej.

Ważne

Ważne

Wyhodowane w Mosznej konie startują w konkurencjach skoków, ujeżdżenia oraz WKKW, mając na swoim koncie takie sukcesy jak m.in.: wygrana w konkursie otwarcia mistrzostw świata w skokach przez przeszkody w Lipsku, zdobycie tytułu najlepszego konia próby terenowej w finale Pucharu Świata w konkurencji WKKW w Malmoe, udział w igrzyskach olimpijskich 2008 r. w Pekinie w dyscyplinie ujeżdżenia i WKKW koni Randon i WAG.
Ostatnio najsłynniejszym koni wyhodowanych w Mosznej jest Tiumen, koń, który trzy razy z rzędu wygrał Wielką Pardubicką.

- Przyjechała pani na ten wywiad z Wiednia?
- Tak. Ale moja praca jest przecież w Mosznej, w stadninie. Więc tu jest moja baza, mam mieszkanie nad stajnią. Albo bywa, że codziennie kursuję między Moszną a Wiedniem, bo do Austrii wzywają mnie sprawy domowo-rodzinne.

- Chce się?
- Z Wiednia jest tu łatwiej dojechać niż z Warszawy! Mknę bezpieczną szybką trasą trzy godziny, w tym czasie mogę stworzyć w głowie parę strategii, wykonać telefony… Bywa, że przyjeżdżam do Mosznej na 9.00 i choć bardzo chcę tu zostać, to muszę wrócić, więc wracam do Wiednia tego samego dnia na wieczór.

- Trzeba naprawdę kochać jeździectwo i stadninę, aby tak żyć.
- Geny "koniarza" odziedziczyłam po dziadku Janie - był on kiedyś dyrektorem stadniny w Pępowie. Ale ponieważ bliżej mu było do marszałka Śmigłego-Rydza niż do władzy ludowej - odsunięto go od zarządzania stadniną. Rodzice nie starali się mi zaszczepić pasji do koni, ale ona jednak się we mnie odezwała. Mieszkaliśmy we Wrocławiu, a ja jako dziewczynka potrafiłam spędzić godzinę w autobusach miejskich, by, podróżując z przesiadkami, trafić do klubu jeździeckiego…

- To czemu wylądowała pani w firmie produkującej mleko w proszku i została tam wiceprezeską?
- Byłam po studiach wychowania fizycznego, chciałam być trenerką, przechodziłam kolejne praktyki, miedzy innymi w Mosznej. Ale trafiłam też do Niemiec na praktykę w stajni byłego mistrza świata w skokach przez przeszkody Norberta Koffa. No i zrozumiałam, że dystans technologiczny i organizacyjny, który dzieli polskie i niemieckie jeździectwo, jest zbyt duży, żeby dawał szanse na sukces w tej dyscyplinie. To mnie zniechęciło… Zaangażowałam się w inny projekt.

- I tym sposobem znalazła pani firmę, która wykupiła upadającą Moszną?
- W życiu zdarzają się niezwykłe zbiegi okoliczności. Przez lata starałam się nie interesować jeździectwem, aż zupełnie przypadkowo wpadła mi w dłonie gazeta z ogłoszeniem o sprzedaży udziałów w Mosznej. Nie rozumiałam, dlaczego TAKA stadnina jest na granicy bankructwa, wiedziałam, że Moszna ma szanse na sukces, więc poszłam do mego prezesa z propozycją - kupmy to, ta stadnina to biznes…

- Uwierzył?
- Tak. Upewnił się tylko, czy będę zarządzać Moszną. Złożyliśmy ofertę, tylko że nasze szanse były marne. Byli lepsi od nas. Zwycięzcą przetargu została inna firma, musiała się jednak wycofać. Wtedy padło na nas. I tak prowadzę Moszną od 2001 roku.

- Ponoć w Polsce nie ma już koni…
- Bo ilość koni drastycznie maleje, nikt by w to nie uwierzył, że w latach osiemdziesiątych było w Polsce około 2 milionów koni. Dekadę później - milion. A w 2007 roku, nie zgadnie pani ile - trzysta tysięcy. Teraz to nawet nie są ujęte w roczniku statystycznym, ponieważ straciły status zwierząt gospodarskich.

- Tyle zostało z ułańskiej tradycji?
- W Polsce koni się nie liczy, bo nie są już traktowane jako zwierzęta gospodarskie.

- A jako co?
- Nie wiem... istoty na czterech nogach?

- Bo koń to fanaberia, a nie zwierzę pociągowe…
- Tak teraz myślimy. Zmienimy to podejście, kiedy benzyna będzie kosztować 10 złotych za litr, a to jest kwestia nie tak odległej przyszłości. Tylko że wtedy nie będzie, skąd brać koni do pracy na roli, nie będzie silnych hodowli.

- Koń do pracy to jedno. Koń sportowy, taki jak Tiumen, to drugie. Taki sportowiec to zbytek?
- Wręcz przeciwnie - polityka likwidowania wielkich polskich stadnin to zbytek, na który nie powinno być państwa stać. Jesteśmy krajem z tradycjami przedwojennymi, nie tylko ułańskimi, ale i z tradycjami hodowlanymi. Kiedyś hodowle koni, na przykład rodów Krasickich, Lubomirskich, Czarneckich, były słynne na całą Europę. Po wojnie odtworzono te tradycje, a teraz marnuje się kilkudziesięcioletni dorobek. Część stadnin państwowych sprywatyzowano, aktualnie zostało ich 11, nie licząc koni huculskich i zimnokrwistych, są one pod zarządem Agencji Nieruchomości Rolnych, dla której biznes koński wcale nie jest priorytetowy.

- To źle, że sprywatyzowano stadniny?
- Nie, bardzo dobrze. W firmach państwowych zarządza się często z przypadku, bez myślenia o dłuższej perspektywie. Dziś dany szef tam jest, jutro go nie ma. Jakie więc ma motywacje, by poświęcać się gospodarstwu? W firmie prywatnej jest inaczej.

- Więc na czym polega problem?
- Na braku systemowego rozwiązania. Mamy Polski Związek Hodowców Koni, z drugiej strony - państwowe stadniny podlegające pod zarząd Agencji Nieruchomości Rolnych, mamy też tor na Służewcu i jeszcze Polski Związek Jeździecki, który się zajmuje szkoleniem kadr. Do tego są stadniny prywatne, część z nich - jak Moszna - nieźle daje sobie radę. Działania tych wszystkich instytucji powinny być w jakiś sposób skoordynowane w ramach jednego wspólnego programu promocji polskich koni. Tymczasem mamy trzy państwowe stada ogierów. Stadniny prywatne mają marne szanse, by dopchać się do tych państwowych ogierów, potrzebnych do celów hodowlanych. A my przecież za użyczenie ogiera płacimy, i to więcej niż stadniny państwowe.

- To nie jest naturalne, że swój swego wspiera?
- Nie, bo powinno się wspierać lepszych. Jeśli prywatne stadniny mają osiągnięcia hodowlane, to należy wspierać ich pracę. Konie z Mosznej będą reprezentować Polskę na olimpiadzie w Londynie. 2/3 końskiej ekipy z olimpiady z Pekinu - pochodziło z Mosznej. I co mam z tego, poza uściskiem dłoni prezesa? Nie mogę się doprosić dla stadniny ogiera ze stada państwowego. Od pięciu lat żadna klacz z Mosznej nie miała partnera ze stada państwowego. I jak tu prowadzić hodowlę?

- Ogiery państwowe są po prostu rozchwytywane?
- Optymalny układ jest wówczas, gdy ogier stoi w danej stadninie całą zimę, wtedy pokryje kilkanaście klaczy. Za każde skuteczne pokrycie płacilibyśmy 2 tysiące - oczywiście nie ogierowi, tylko jego właścicielowi, a więc państwowej stadninie. Czyli za jedno takie "zimowisko" zapłacilibyśmy minimum 10 tys., a może dwa razy więcej. No i utrzymywalibyśmy w tym czasie konia. Ale nie mamy nawet szans, bo jesteśmy zawsze na końcu kolejki.

- Nie lepiej kupić własnego ogiera albo skrzyknąć się w parę stadnin i założyć własne stado ogierów i też na tym zarabiać?
- Ogier dobrej klasy sportowej kosztuje 50 tys. euro. Poza tym jak wszystkie prywatne stadniny miałyby się nim podzielić? W ciągu roku "nie obsłużyłby" wszystkich. Więc trzeba by było kupić więcej ogierów. To ogromny wydatek...

- To jak daje pani sobie radę z hodowlą? Przecież w stajni w boksach stoją też klacze ze źrebiętami. Ktoś musiał dać im życie.
- Ratują nas na przykład wypożyczane do Mosznej ogiery pełnej krwi, które należą do prywatnych osób. W zeszłym sezonie swego ogiera udostępnił reżyser Wiesław Saniewski. Ten koń urodził się w Kentucky i ponieważ pochodzi od wybitnych rodziców, zapłacono za niego 2 miliony dolarów. Miał brać udział w wielu wyścigach, wygrywać je, ale wszystkie plany przekreśliła kontuzja konia. Jego potencjał genetyczny wydaje się jednak ogromny, więc cieszymy się, że jest w naszej stajni...Pytanie, czy jak wyhodujemy dobre konie sportowe po tym ogierze lub po innych, to czy będą one promować jeździectwo polskie czy też trafią do zagranicznych stadnin?

- A jak jest w innych krajach?
- W Niemczech praktycznie nie ma stadnin państwowych, ostała się jedna w dawnym NRD, jest tam kilkanaście klaczy. Tymczasem kraj ten specjalizuje się w produkcji genialnych sportowych koni. Prywatny hodowca, jeśli jego koń wygra poważne zawody czy championaty - dostaje od państwa nagrodę hodowlaną. O tego konia zabiega federacja jeździecka i przejmuje go do dalszego szkolenia. A państwo korzysta - bo im lepiej idzie ten koński biznes, tym większe są podatki - choćby ze sprzedanych koni. W Irlandii rząd też wspiera swych prywatnych "koniarzy", przyznając im dotacje. Z drugiej strony - hodowca za każdego urodzonego źrebaka płaci podatek, przy czym im cenniejszy źrebak - tym mniejszy podatek. To motywuje.

- Czemu rząd irlandzki tak bardzo postawił na konie?
- Bo szanują swą tradycję, Irlandia to przecież owce i konie. Te zwierzęta to bardzo ważny towar eksportowy. Tam wraz z premierem, prezydentem czy ministrami w zagraniczne podróże wybiera się zwykle pełnomocnik od spraw hodowli koni, aby nawiązywać kontakty handlowe, szukać kontrahentów. Konie irlandzkie sprzedają się w Polsce, Indiach, także w Turcji. Rocznie w Irlandii rodzi się kilkanaście tysięcy źrebaków, a hodowla koni pełnej krwi i tory wyścigowe dają pracę 18 tysiącom ludzi.

- My zasłaniamy się aukcjami w Janowie - że przyjeżdżają do nas muzycy Rolling Stones oraz milionerzy z Arabii, by kupować konie czystej krwi arabskiej.
- Świat polskiego konia sportowego a świat koni arabskich i licytacji janowskich - to dwa zupełnie inne światy. Polskie araby są hodowane dla wyglądu, dla eksterieru - czyli budowy i cech zewnętrznych. Są niezwykłe i faktycznie warte miliony, tymczasem w Polsce koń sportowy, który osiąga sukcesy w mistrzostwach Polski - kosztuje 80-100 tys. Pięcio-, sześciolatek z potencjałem sportowym - 30 tys., ale żeby go ukształtować, trzeba było wydać około 20 tys. Więc hodowla konia sportowego jest na granicy opłacalności.

- Sprzedajemy za granicę konie z potencjałem, a one potem wygrywają dla zagranicznych hodowców. Tak jak Tiumen...
- Właśnie wygrał trzeci raz Wielką Pardubicką. Gdy zwyciężył po raz pierwszy, dokonał tego jako pierwszy polski koń w dwustuletniej historii wyścigów. Teraz Tiumen to czeski bohater narodowy.

- Ile zarobił dla swego czeskiego właściciela?
- Jakieś cztery i pół miliona koron.

- Nie żal, że nie dla polskiej stadniny?
- Moszna to stadnina hodowlana. Tiumen miał swój udział w ratowaniu finansów Mosznej. Złożyłam pisemną ofertę jego aktualnemu właścicielowi, aby koń na emeryturę wrócił do Mosznej, gdzie się urodził. Mam nadzieję, że się tak stanie.

- Gdy przejęła pani Moszną, miała ona niemal stu pracowników i kilka milionów długów. A teraz?
- Z długów udało się stadninę wyprowadzić, dziś zarabia na siebie. Pracowników mam niespełna pięćdziesięciu i przydałoby się kolejnych paru, głównie masztalerzy. Ale tego zawodu w Polsce nie ma, a jak ktoś przychodzi bez przygotowania - to się po prostu boi koni. Koń to wyczuwa, natychmiast wykorzystuje swoją pozycję... I po pracowniku.

- Czyli na koniach da się zarobić?
- Aktualnie niestety nie i dlatego muszą być "dotowane" z innych działów produkcji, które mamy w firmie. Moszna to gospodarstwo o powierzchni 1600 hektarów, prowadzące dochodową produkcję roślinną. Mamy też stado krów mlecznych - około 500 sztuk. No i mamy konie pracujące w szkółkach jeździeckich, podczas wczasów w siodle... To one są prawdziwymi szarymi eminencjami stadniny, zarabiają na konie sportowe. Gdyby podejść do zarządzania Moszną w sposób skrajnie menedżerski, to konie sportowe należałoby zlikwidować.

- Byłaby stadnina koni bez koni? Skoro Polska to kraj bez tych zwierząt - można sobie i taką możliwość wyobrazić…

- Dopóki decyduję o tym, co dzieje się w stadninie, będą tutaj konie.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska