Dziewczyna z fotografii to Maria Pasierbek, ochotniczka z 316. Kompanii Transportowej Pomocniczej Służby Kobiet, żołnierka II Korpusu. Zerwane na Monte Cassino kwiaty wręczyła 18 maja 1944 r. generałom Morganowi, Andersowi i Szyszko Boguszowi, wizytującym obóz polskich żołnierek po zdobyciu klasztoru.
2 tysiące kartek z jej fotografią rozesłano żołnierzom walczącym na Zachodzie. Tak oto Marysia ze Stryja, trochę przez zbieg okoliczności, a trochę dzięki niezaprzeczalnej urodzie, została ikoną Pomocniczej Służby Kobiet.
Wędrówka Marysi Pasierbek na Monte Cassino zaczęła się w Stryju 10 lutego 1940 roku. Miała wówczas 14 lat. Ruszyła w świat z rodzicami i ośmiorgiem rodzeństwa. W bydlęcym wagonie, w pierwszym transporcie Polaków wywiezionych na Wschód. - Było tak zimno, że pieluszka, w którą zawinięta była moja 2-miesięczna siostrzyczka, przymarzła do ściany wagonu i mama musiała odcinać ją nożem, żeby dziecko nie zamarzło - wspomina.
Nikt nie wiedział, dokąd jadą. Powiedziano im tylko, że do "innej wioski". Któregoś dnia ojciec wyszedł na postoju po wodę i już nie wrócił do wagonu. Prawdopodobnie Rosjanie uznali go za uciekiniera i zastrzelili. Podróż trwała blisko 6 tygodni, a ową inną wioską okazał się posiołek Tyłaj na Uralu.
- Zakwaterowano nas w zapluskwionych barakach i powiedziano, że tu będziemy pracować i zdychać - wspomina pani Maria. - Dostawaliśmy kilo pszenicy dziennie. Mama jakoś mełła to kamieniami i gotowała taką kaszę. To było za mało dla 10 osób, więc pracowałam najlepiej jak mogłam.
Marysiu, ratuj dzieci!
Drobna dziewczyna, stojąc po kolana w lodowatej wodzie, przesiewała urobek w kopalni złota i platyny.
- Dostawałam za to chleb. Był dla nas więcej wart niż kruszec, którego Ruscy potrzebowali na wojnę. Pracowałam ciężko, przekonałam się, że jestem twarda, przeżyję nawet wtedy, gdy inni umierają.
W 1941 roku jej najstarszemu bratu, Marianowi, udało się przedostać do polskiej armii formowanej w Rosji przez gen. Andersa. Resztę rodziny przetransportowano do Uzbekistanu. Marysia znów ciężko pracowała. Na plantacji bawełny z trudem wyrabiała normę. Nie dojadała, bo przydział, który dostawała za pracę, oddawała młodszemu rodzeństwu. - Musiałam, poumieraliby z głodu - tłumaczy. Dokarmiały ją Uzbeczki, litujące się nad pracującą ponad siły, od świtu do nocy drobniutką dziewczyną.
Któregoś dnia gromadka ze Stryja została w Uzbekistanie sama. W zbitej ze starych desek trumnie na krowim pastwisku pochowali zmarłą na tyfus mamę. - Wciąż mam w uszach ostatnie jej słowa: Marysiu, ratuj dzieci, żeby nie zmarnowały się w tym piekle! - mówi dziś pani Pasierbek, z trudem powstrzymując łzy.
Wkrótce obok mamy spoczęła 9-letnia Hela. Też zabił ją tyfus. Pogryzione przez szczury ciało młodszej siostry Marysia wyniosła na rękach ze szpitalnej trupiarni. Sieroty zapewne zostałyby na zawsze w Uzbekistanie, gdyby nie emisariusze gen. Andersa, przeczesujący sowieckie imperium w poszukiwaniu Polaków.
Dodaj sobie dwa lata
- Miałam wtedy taki dziwny sen - wspomina Maria Pasierbek. - Śnił mi się polski orzeł i polska flaga. Nigdy tego nie zapomnę. A rano, idąc do pracy, usłyszałam Uzbeczki, krzyczące "Marusia, sałdaty!" i zobaczyłam ludzi w mundurach. Jeden z nich biegł w moją stronę, wołając "Marysiu, Marysiu!". To był mój brat Marian...
Po dwóch latach koszmaru na Syberii i w Uzbekistanie Pasierbkowie trafili wreszcie do polskiego obozu w Karasu. Młodsze dzieci znalazły opiekę w sierocińcu, starsi, wzorem brata, wstąpili do wojska. - Tylko ze mną nie wiadomo było, co zrobić. Dopiero co skończyłam 16 lat. Do armii byłam za młoda, do sierocińca za stara - opowiada pani Maria. - Więc posłuchałam kapelana II Korpusu, księdza Adama Studzińskiego, który poradził mi: "Dodaj sobie, dziecko, dwa lata" - wspomina ze śmiechem.
Dziewczynę, która przed wojną nie miała pojęcia o motoryzacji, skierowano do 316. Kompanii Transportowej Pomocniczej Służby Kobiet. Na prowadzonych przez polskich instruktorów kursach nauczyła się prowadzić, a samochody stały się jej pasją. Dziś jeszcze, gdy z błyskiem w oku opowiada o tamtych czasach, stopami podświadomie poszukuje pedałów gazu, sprzęgła i hamulca.
Jeździła ciężarówkami po drogach Persji, Egiptu, Iraku i Włoch. W drodze do obozu w Gazie uniknęła śmierci w zasadzce przygotowanej przez Arabów, chcących porwać ciężarówkę. Brawurowo przejechała po tarasujących drogę kłodach, zostawiając za sobą osłupiałych ze zdumienia napastników. Woziła amunicję, paliwo, zaopatrzenie, rannych do szpitali.
Z koleżankami z 316. docierała wszędzie, gdzie ich pomoc potrzebna była żołnierzom. Polskie dziewczęta za kierownicami ciężarówek wzbudzały wszędzie podziw i zainteresowanie. - Byłyśmy młode i ładne, podobałyśmy się chłopcom - przyznaje ochotniczka ze Stryja, która przez całą wojnę ukrywała pod beretem nieregulaminowe warkocze.
Wracajcie do kraju
Podczas bitwy o Monte Cassino pod ostrzałem dowoziła amunicję walczącym oddziałom. - Tam wszędzie były napisy "Jedź szybko, nie daj się zabić", zupełnie inaczej niż dzisiaj - wspomina. O śmierć otarła się też, wjeżdżając na wstecznym biegu do ukrytego lesie magazynu amunicji w pobliżu Monte Cassino. Tuż obok samochodu wybuchła mina, na którą wszedł Włoch wskazujący jej drogę. Do dziś ma przed oczami jego krew na potrzaskanych szybach szoferki.
W 1946 r. rozformowano 316. Kompanię Transportową PSK. Maria Pasierbek płakała jak dziecko, zdając na złom swojego chevroleta. W tym samym roku wyszła za mąż za polskiego oficera czołgistę Eugeniusza Szmidta, urodziła córeczkę Irenę. W Anglii nie widzieli dla siebie perspektyw.
Po wojnie Polacy z cenionych sojuszników stali się dla wyspiarzy uciążliwymi gośćmi. "Wracajcie do kraju, wojna się skończyła, macie wolną Polskę" - słyszeli na każdym kroku. - Mąż dostał po służbie śmieszne 30 funtów odprawy, nie było dla niego pracy. Anglicy nie sprzedali mu nawet papierosów w kantynie, usłyszał tylko: dla Polaków nie mamy - wspomina pani Maria - To było strasznie upokarzające. Miarka się przebrała, postanowiliśmy wrócić.
Gdy w 1948 roku wysiadali z "Batorego" w Gdyni, czekający na nabrzeżu ludzie na ich widok pukali się w czoło i szeptali: "Co wyście zrobili?! Wsiadajcie na statek z powrotem, bo znów was wywiozą na białe niedźwiedzie!".
Zostali mimo tych ostrzeżeń i rzeczywiście było im bardzo ciężko. Mąż, człowiek z piętnem andersowca, nie potrafił znaleźć pracy. Dostawał tylko dorywcze, najgorsze zajęcia. Marysia, która urodziła jeszcze dwóch synów, opiekowała się dziećmi. Nie przyznawała się nawet, że też była w wojsku. Po kilku latach tułaczki osiedli w Niemodlinie, gdzie reprezentant "czarnej reakcji" znalazł wreszcie spokój, pracę i mieszkanie.
Awansowana przed rokiem do stopnia kapitana, 83-letnia dziś Maria Pasierbek-Szmidt jest jedyną ochotniczką z 316. Kompanii Transportowej PSK, która po wojnie powróciła do Polski. Żyje samotnie w Niemodlinie. Jej mąż zmarł przed 35 laty, córka wyjechała w stanie wojennym do Anglii.
Synowie wyemigrowali do RPA do rodzeństwa pani Marii. Do dzieci uratowanych przez Andersa i wywiezionych do Afryki z wojennego sierocińca w Uzbekistanie. Nie chwaliła się nigdy swoją przeszłością. Jej losów nie znają nawet najbliżsi sąsiedzi. W szafie trzyma baterię odznaczeń, wśród nich Medal Króla Jerzego, Krzyż Monte Cassino i Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Mundur, do którego powinny być przypięte, oddała do Muzeum Wojska Polskiego. Jak relikwii strzeże pożółkłych zdjęć, pocztówki z dziewczyną z makami i wydanego w czasie wojny albumiku o Polskiej Pomocniczej Służbie Kobiet. - To całe życie moje i moich koleżanek. Nie oddałabym tego nawet za miliony - mówi.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?