Mikulski. Kariera na pokolenia

Redakcja
Wszystko jest jak z książkowej sagi: początki rodu sięgające czasów Rzeczpospolitej Obojga Narodów, dramatyczne zwroty w dziejach rodziny, wielkie uczucia, bliskie więzy krwi. No i współczesny sukces.

Bo właśnie widzę w tv, jak Marek Mikulski, artysta z Opola, oprowadza delegacje vip-ów po Muzeum Miejsce Pamięci Palmiry. To on, wraz z synem, jest autorem tzw. koncepcji wystawienniczej muzeum. Jeśli komuś nie kojarzy się nazwisko Mikulskich - to wystarczy powiedzieć: rotunda na górze św. Anny, ekspozycja w krasiejowskim muzeum i pawilonie, wystawa historyczna (i wiele, wiele innych) w Muzeum Śląska Opolskiego, ekspozycje w Muzeum Gazownictwa w Paczkowie...

Te miejsca kojarzą się każdemu Opolaninowi, a to tylko nieliczne osiągnięcia Marka Mikulskiego oraz jego syna Macieja. W kraju i za granicą to nazwisko-wytrych w dziedzinie scenografii i wystawiennictwa muzealnego, szczególnie historycznego. To oni zdobyli drugie miejsce w konkursie na projekt Muzeum Powstania Warszawskiego. Ich wystawa Katyń-Zbrodnia Polityka-Moralność zjechała kawał Europy. Podobnie jak - zapisane w formie wystawienniczej - "Losy dzieci" wypędzonych po powstaniu warszawskim z Warszawy.

Znakomity ród
Czy takie zakotwiczenie w wystawiennictwie historycznym to przypadek? Czy może naturalna konsekwencja genetycznych uwarunkowań, pochodzenia z rodziny, gdzie historię kraju, ale i rodu - bardzo hołubiono. Marek Mikulski z umiarkowanym entuzjazmem przyjmuje teorię determinizmu:

- To, co osiągnęliśmy, to przede wszystkim wielki dar od losu - mówi.
A o pomyśle opisania sagi rodu: - Nie lubię górnolotnych określeń ani powoływania się na pochodzenie.

Jednak jego siostra postanowiła niegdyś wyrysować drzewo genealogiczne, sięgnęło ono korzeniami do XVII wieku.

- Jedna z prababek - Jundziłłowa - miała w herbie siedem pałek, co oznaczało sporą rangę - wspomina od niechcenia Marek Mikulski.
Ród Jundziłłów - był znakomity. Jeden z jego przedstawicieli wżenił się w rodzinę Stanisława Augusta Poniatowskiego, przyjaźnił się z Adamem Mickiewiczem.
- Jestem przeciwny pojęciu błękitna krew i obnoszeniu się ze szlacheckim pochodzeniem - zastrzega pan Marek. - Prawdziwe znaczenie ma to, co jest w duszy, co wyniosło się z domu. Patriotyzm, uczciwość, szlachetny charakter nie są ściśle związane z urodzeniem. Hierarchię wartości przekazuje się z pokolenia na pokolenie. Prawdziwa szlachetność jest o wiele bardziej ważna niż szlacheckość udokumentowana.

Więc czemu siostrę interesuje genealogia rodu?
Odpowiedź brzmi:

- Żeby nie tracić pamięci o rodzie. Ważniejsze są jednak inne fakty w dziejach. To, że przodek uczestniczył w powstaniu styczniowym - jest istotne. A nie to, jakiego był herbu.
Marek Mikulski jest też dumny z innego wydarzenia, z tego, co uczynił jego pradziadek ze strony mamy - Aleksander Jaworowski. To znany onegdaj lekarz z Lublina, z początków XX wieku. Był ówczesnym Judymem - często leczył za darmo. Poza tym - zapalonym bibliofilem, entuzjastą i twórcą biblioteki przy Lubelskim Towarzystwie Lekarskim. Zmarł w 1924 roku.
- Miał prywatne muzeum: kolekcję broni, monet. Przekazał to w spadku narodowi polskiemu - dodaje Marek Mikulski. - Jak w każdej polskiej rodzinie patriotycznej mówiono o patriotyzmie i solidaryzmie. Ale nie było czasu na dłuższe rozważania o bohaterstwie dziadków, szlachetności przodków. Mówiono po prostu - dziadek przekazał dar narodowi.

Symboliczna Biblia
Ojciec Marka - Zygmunt, rotmistrz 13. pułku ułanów wileńskich, zbiegł z niewoli po klęsce wrześniowej, przetrwał okupację ukrywając się pod Wilnem. Po wojnie rodzina - jak większość Polaków - została wypędzona z Wilna, wszystko stracili. Trafili na przedmieścia Gdańska. Przywieźli z sobą niewiele, ale bardzo cennych rzeczy: dwa ogromne tomy Pisma świętego z ilustracjami Gustave'a Dore'a. Marek Mikulski podaje wymiary każdej z dwóch ksiąg: 45 cm na 70 cm, grubość 15 cm.

Waga - kilka kilogramów.
O tych ilustracjach nie sposób zapomnieć, ale nie z uwagi na gabaryty. Ale z uwagi na ich moc, siłę przekazu, treść - ukazującą walkę człowieka z chorobami, śmiercią, z samym sobą. I wreszcie - zbawienie.

- Taszczyli te księgi, i jeszcze sporo zdjęć i innych książek - dodaje Marek Mikulski.
W Łostowicach, gdzie rzucił ich powojenny los (obecnie dzielnica Gdańska), Mikulscy objęli poniemieckie gospodarstwo, a że mama Anna Mikulska była osobą sentymentalną, to nazwała owo gospodarstwo "Tara". Aby nie przeminęło z wiatrem. Dało stabilizację i bezpieczeństwo.

Obce ciało
- To była totalna ruina, rodzice odbudowali dom własnymi rękami - podkreśla opolski artysta. - Wybudowali mur dookoła tego gospodarstwa, mając nadzieję, że on oddzieli ich od rzeczywistości.

Początkowo - wydawało się - że pomysł z murem się sprawdza. "Tara" była bezpieczna. Ojciec nawet zaprzyjaźnił się paroma kapitanami statków "unrowskich", których z polecenia "władzy ludowej" rodzice nocowali w Tarze. - Ci z przyjaźni przywozili mu w kolejnych transportach prezenty: konie pod wierzch. W przeciągu kilku miesięcy dostał ponoć cztery konie - mówi Marek Mikulski. - Na tym zdrowym ciele socjalizmu budującego się w powojennej Polsce w "Tarze" rosło coś dziwnego, coś jak z przedwojennej ułańskiej tradycji. Wymagało to chirurgicznego cięcia.

Raj w "Tarze" nie mógł więc trwać wiecznie, skończył się po 1,5 roku. Władza odkryła, że Zygmunt Mikulski był przedwojennym oficerem, wydano decyzję o jego aresztowaniu. Udało mu się zniknąć w noc poprzedzającą aresztowanie - ponoć ostrzegli go ci, którzy mieli nakaz aresztowania. Mama dyskretnie sprzedawała majątek. Gdy zostało na tyle mało dobytku, że mogła go wraz z rocznym Markiem i 7-letnią siostrą Moniką donieść do pociągu - wyjechała na drugi kraniec Polski. Mikulscy zniknęli z Gdańska. Pojawili się w Zakopanem.

Sielanka w górach
Miasto pod Giewontem okazało się bezpieczne. Ojciec pracował jako urzędnik, mama uczyła angielskiego, jednocześnie pisała podręczniki do nauki angielskiego. Mały Marek - jako pierwszy swój dom rodzinny, taki ciepły, pełen uczuć i świątecznych zapachów - zapamiętał właśnie chatę z Zakopanego: - Mama, babcia ze strony mamy, ojciec, siostra Monika. Wszyscy oni składali się na moje bardzo przyjemne dzieciństwo. Mam poczucie sielanki z tamtego okresu - mówi Marek Mikulski.

Zakopiańskie wspomnienia: dramatyczność tatrzańskiej przyrody, piękno gór, srogość zim, potęga halnego. Najbardziej wyrazisty obraz - jazda na nartach do szkoły, która kończyła się pod Gubałówką lub na Kasprowym. Czyli na wagarach.
Jako chłopczyk Marek - w przeciwieństwie do swych rówieśników - nie chciał być ani strażakiem, ani policjantem, ani żołnierzem. Od zawsze wiedział, że zostanie malarzem i grafikiem. Wpływ na to miała zapewne jego mama. To ona pokazywała mu albumy związane ze sztuką, sama rysowała.

Ale do szkoły plastycznej Mikulski nie poszedł. Tylko do ogólniaka, bo ta szkoła trwała cztery lata, a nie pięć - jak liceum plastyczne.
- Na lekcjach w ogólniaku wciąż rysowałem karykatury, za co byłem bardzo często wyrzucany z lekcji - uśmiecha się pan Marek.
To musiały być bardzo trafne szkice.
Równolegle licealista Mikulski uczęszczał, jako wolny słuchacz, do pracowni Tadeusza Brzozowskiego w liceum Antoniego Kenara.

W życiu jak w sztuce
Na architekturę wnętrz Mikulski - choć ambitny i utalentowany - nie dostał się za pierwszym razem. Ani za drugim. Udało się za trzecim.

- Przed wojskiem uciekałem do studium nauczycielskiego - mówi. - I czekałem na kolejne egzaminy. Wiedziałem, że w końcu się dostanę. Wtedy było jeszcze trudniej się dostać niż teraz. W mojej pracowni na studiach było tylko pięć osób. Jedna dostała się za pierwszym razem. Pozostali próbowali wielokrotnie, nawet po pięć razy - mówi.
Trafił do swego mistrza z Zakopanego, Tadeusza Brzozowskiego: - Dla mnie ten wybitny polski malarz był największym autorytetem. Nauczył mnie pokory, takiej dopingującej do poszukiwań i nauki.

Zajęcia z Tadeuszem Brzozowskim wyglądały tak, że mistrz przyjeżdżał na tydzień, a przez kolejne trzy tygodnie pracowaliśmy sami. Przez tydzień zajęć z Brzozowskim siedzieliśmy i z zapartym tchem słuchaliśmy tego, co on mówi.

Zajęcia były bardziej z filozofii niż malowania. Bo Brzozowski wychodził z założenia, że jak ktoś ma iskrę Bożą, to i bez szczególnego kształcenia nauczy się malować.
Po latach studenci w praktyce odkrywali sens słów Brzozowskiego.
- Na przykład stosowanie uproszczeń, skrótów. One są pożądane, ale - żeby z czegoś zrezygnować - na przykład z realizmu czy poprawności anatomicznej - trzeba to najpierw mieć, czyli umieć rysować poprawnie anatomicznie…- wyjaśnia Mikulski. Tak jest nie tylko w sztuce, ale i w życiu.

Ucieczka przez okno
Kończąc studia, Mikulski miał już spore doświadczenie wystawiennicze, pracował np. przy Targach Poznańskich. Na ostatnim roku - wraz z czterema kolegami - przeczytał informację na uczelnianej tablicy ogłoszeń, że miasto Opole "osiedli" pięciu architektów wnętrz, oferując mieszkanie i ciągłość pracy. Cała piątka pojechała na osobiste spotkanie z wojewodą opolskim - takie były wówczas zwyczaje.

Dostali pracę, zostali zakwaterowani w hotelu "Opole". Po pierwszej robocie wysłano ich do robotniczego hotelu. Pracowali i pomieszkiwali w nim jeszcze kilka miesięcy. Wiosną mieszkań wciąż nie było, pojawił się za to w skrzynce pocztowej robotniczego hotelu nakaz uiszczenia rachunku za nocleg w tym przybytku.

Wywalamy graty przez okno i dajemy nogę - postanowił Mikulski. I tym sposobem wyprowadził się z hotelu. W ucieczce pomagał mu inny opolski artysta - Jan Maciej Maciuch, to on podstawił auto, do którego z okna wrzucano "majątek" Mikulskiego.
Był najwyższy czas, by znaleźć przystań, bo Marek był już nie tylko mężem, ale i ojcem.
Miłość na Krupówkach

Żonę Marzenę poznał w studium nauczycielskim, tym samym, na które uciekał przed wojskiem, zanim dostał się do ASP.

Nie zwrócili na siebie uwagi w studium w Radomiu, lecz podczas przypadkowego spotkania.
- To było w wakacje, spotkałem Marzenę na Krupówkach w Zakopanem. No i tak już zostało - mówi Marek Mikulski.

Pobrali się, gdy obydwoje byli na studiach w Poznaniu - on na ASP, ona - na filologii polskiej UAM. Mieszkali - nielegalnie, ale oficjalnie, w jego pokoju w męskim akademiku. Kierownik domu studenta był zadowolony z takiego układu, bo Marzena pilnowała, aby mieszkający obok niej mężczyźni trzymali fason, kulturę i porządek w kuchni oraz łazience.
Dobrze się nam żyło - wspominają Mikulscy - Marzena obroniła dyplom z malutkim Maciejem.
Szczęśliwie dostałem zawiadomienie o odbiorze kluczy do opolskiego mieszkania - wspomina.
Planował, że zostanie w Opolu dwa lata.

Został do dziś.
Domowe ognisko
W Opolu zamieszkali już z małym Maćkiem.
Marzena zrezygnowała z propozycji swojego promotora prof. Władysława Kuraszkiewicza z UAM dotyczącej podjęcia pracy naukowej w ówczesnej Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu.

Zajęła się Maciejem i domem. Po kilku latach wróciła do pracy pedagogicznej.
Opole było bezpiecznym miejscem do życia i pracy podczas ciężkich czasów stanu wojennego i kryzysu. Na początku lat 90. Mikulski rozpoczął współpracę z Teatrem Witkacego w Zakopanem (do dziś ma na koncie ok. 30 realizacji w tym teatrze), jest też autorem projektu obecnej przebudowy teatru. Nazwisko Mikulskiego było coraz bardziej rozpoznawalne. I to w dwóch wersjach - senior i junior.

Maciej, syn Marka, od małego rysował, fotografował i podobnie jak ojciec rysował szkolne karykatury.

Ukończył studia na tej samej uczelni, na tym samym wydziale i dyplom zrobił u tego samego profesora, co jego ojciec, tylko 23 lata później.
Historia - to także pasja Maćka, który skupuje na allegro stare fotografie.
Nie tak daleko pada jabłko od jabłoni

I tak powstało coś na kształt rodzinnej firmy wystawienniczo-scenograficznej: - I znów wiele zawdzięczamy kobiecie - mówią ojciec i syn. - To Marzena założyła galerię i prowadzi działalność gospodarczą,. My zaś wciąż funkcjonujemy jako artyści.
- Zdałem sobie sprawę z tego, że mój syn jest pełnoprawnym i samodzielnym partnerem przy okazji podejmowania tematu projektu rotundy w Muzeum Czynu Powstańczego na Górze św. Anny.

To pomysł Maćka, powstał on spontanicznie, podczas rozmowy z ówczesnym konserwatorem zabytków, architektem Maciejem Mazurkiem - dodaje pan Marek.
A kiedy Maciek zauważył, że jest traktowany jak poważny zawodowy partner? Okazuje się, że o wiele wcześniej.

- Gdy dwadzieścia lat temu, tato postanowił powierzyć mi wykonanie do wystawy wielkoformatowych odbitek z negatywów historycznych. Byłem wtedy nastolatkiem - mówi.
Jego rówieśnicy zawsze zwracali mu uwagę: - Masz równych starych.
Od ojca nauczył się pracowitości i poważnego podejścia do tematu.
- Ja nie chałturzę, każde, nawet najdrobniejsze zlecenie, traktuję z powagą - mówi.
Wie, że doświadczenia artystyczne, zawodowe, życiowe dwóch pokoleń to skarb nieoceniony. - I warto, by je było przekazać kolejnym pokoleniom - śmieje się Maciej. - Niech tylko będzie trochę więcej czasu.

Wciąż zameldowany
Obecnie rodzina Mikulskich mieszka w Warszawie.
W Opolu bywają przy okazji realizacji opolskich projektów.
- Na co dzień jesteśmy potrzebni w Warszawie - mówi Marek Mikulski.

I zaraz dodaje: - Na każdą propozycję z Opola odpowiadam, że jesteśmy do dyspozycji. Tym razem nie trzeba dawać mi mieszkania. Bo ono jest w Opolu, wciąż jestem w nim zameldowany.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska