Muchy muszą być rasowe. Larwy leczą ludzi!

Redakcja
Można powiedzieć, że Damianowi Zimoniowi pomysł na dalszą część życia przyniosła mucha. Innym przynoszą we śnie anioły na skrzydłach, a jemu - mucha. Na dodatek była to mucha ścierwojadka. Zero higieny, zero sympatii.
Larwy much

Larwy much

Nasza? Czy nie nasza? - zastanawia się Mariola Zimoń, obserwując bacznie muchę fruwającą wokół blatu. - Nasza! - rozpromienia się po chwili. - Proszę zobaczyć, jak się błyszczy, jak opalizuje pod słońce - chwali się niczym oczkiem w pierścionku.

Mucha przysiadła na oknie, jakby chciała się zaprezentować gościom w całej swej muszej krasie. A potem, bzzzz, uleciała pod sufit sterylnego podleśnego laboratorium nieopodal Kędzierzyna-Koźla , przysiadła na lampie i spojrzała na swe siostrzyce uwięzione w nakrytym siatką akwarium.

W szklanym więzieniu wrzenie, złość i buz, bo pan Damian, aby dogodzić fotoreporterowi, stuknął kilka razy w ściankę. Czy te nerwy nie zaszkodzą aby zdolnościom rozrodczym much?
- Mogą - rzecze właściciel owadów. - Czasem muchy potrafią wpaść w taki stres, że przez dwa trzy dni nie dają żadnego materiału biologicznego do produkcji...

- Czyli nie znoszą jajeczek - dopowiada pani Mariola.
A te jajeczka to chleb małżeństwa Zimoniów.

Mali chirurgowie
Jak już mucha zniesie jajeczka, to wykluwają się z nich larwy. Wędkarze mówią na nie białe robaki i trzymają w dziurkowanych pudełkach wypełnionych trocinami. Na "białego" dobrze bierze leszcz, płoć i krąp, nie pogardzi nim lin.

Ale państwo Zimoniowie dostarczają swe larwy nie do sklepów wędkarskich, lecz do szpitali. Tam wpuszcza się je do ran. Takich głębokich, jątrzących, śmierdzących.
Larwy zamieniają się w minichirurgów, tylko zamiast wycinać zgniłą tkankę skalpelami - wyjadają ją. Są bardziej perfekcyjne niż laserowy lancet, nie mówiąc o ludzkiej ręce, która może się omsknąć albo wyciąć zbyt dużo. One czyszczą dokładnie tylko to, co wyczyścić trzeba, czyli chorą tkankę. Zatrzymują się przy zdrowej i nawet jej nie ruszą.

- Nie smakuje im. To nekrofagi - tłumaczy pan Damian. - Żywią się padliną.
- Takie jak sępy i hieny? - pytam.

- Sęp i hiena zjedzą też żywą ofiarę - prostuje pani Mariola. - No i larwy nie jedzą tego zębami - śmieje się.

Bo to nie jest film rysunkowy Disneya, gdzie robale wyszczerzają zęby. Larwy od Zimoniów trawią pozaustrojowo. Nie tylko zresztą te od nich.

- Co to znaczy? - pyta retorycznie pan Damian i wyjaśnia: - To znaczy, że my soki trawienne mamy w żołądku, a one te soki wydzielają na zewnątrz. I trawią w ten sposób wszystko, co znajduje się dookoła. Rana jest zatem bardziej wytrawiona niż wyjedzona, choć oczywiście służy larwom jako posiłek.
W Niemczech działa około 600 klinik, w których dopuszcza się leczenie ran larwami much. Larwy sprzedaje się w aptekach na receptę. W Polsce ta metoda dopiero raczkuje, choć trafniejsze byłoby słowo "larwuje", gdyby istniało. Jest opór środowiska lekarskiego. Laboratorium Zimoniów, o wdzięcznej nazwie "Cosel", to jedyna taka placówka w Polsce.

Taniej niż antybiotyk
Damian Zimoń: - Tę metodę leczenia ran znano już od starożytności. W czasach nam bliższych na szeroką skalę stosowali ją lekarze napoleońscy. Kiedyś każda rana kłuta na wojnie to był praktycznie wyrok śmierci. Nie znano antybiotyków, nawet zadrapanie potrafiło zabić. Gdy wynaleziono antybiotyki, metoda z larwami umarła.

Jak człowiek odkrył przed wiekami ich zbawienne właściwości? Najpewniej stało się to tak. Jakiś ranny żołnierz leżał w barłogu śmierci. Pod drzewem albo w jaskini. Leżał, podgniwał i nie miał sił opędzać się od siadających na nim much. One składały jajeczka, z których wykluwały się larwy i buszowały w ranach. Oprócz śmiertelnego bólu żołnierza torturowały jeszcze łaskotki. Lecz po paru dniach odkrył, że rany się goją. Na dodatek są czyste!

Skoro po wynalezieniu antybiotyków metoda z larwami umarła, to dlaczego teraz zmartwychwstaje? Czy to skutek mody na leczenie eko? Powrót do medycznych źródeł?

- Raczej konieczność - tłumaczy Damian Zimoń. - Współczesne bakterie wycwaniły się, uodporniły. Już po pół roku potrafią się dostosować do antybiotyku. Taka penicylina czy ampicylina na nic się już dziś nie przydają. Ot, do działań osłonowych. Ile to pochłania czasu, energii, pieniędzy wreszcie - żeby wymyślić i wyprodukować nowy antybiotyk. A hodowla much jest i dużo tańsza, i dużo skuteczniejsza.

Zimoniowie mają w domu 17 stad much. W każdym od 200 do 600 sztuk. Nie musieli łapać ich w obejściu. Stadko zarodowe przyjechało z Niemiec. W postaci 200 larw. Po euro za sztukę. Niemieckie larwy zamieniły się w poczwarki, a te w całkiem już polskie muchy.
Ich łacińska nazwa "lucilia sericata". Po polsku zwane "skórówkami".
- Lucynki skórojadki - żartuję.

- A wie pan, że to dobra nazwa - śmieje się Mariola Zimoń. - Dotychczas nazywałam je Edytkami. Dlaczego? Sama nie wiem. Gdy mąż odchodził od stołu i znikał w laboratorium, żartowałam, że idzie mnie zdradzać ze swoimi Edytkami. Teraz będą Lucynki.

Sekret jak u coca-coli
Damian Zimoń przez 14 lat pracował jako zoolog na uniwersytecie w Hamburgu. Zajmował się między innymi badaniem muchówek i ich sterylizacją. Pisał prace naukowe o insektach. Gdy 6 lat temu wrócił do Polski, szukał pomysłu na życie. Przyniosły mu go muchy właśnie.

Zetknąłem się w Niemczech z leczeniem trudno gojących się ran. Sprawdziłem: w Polsce było to mało popularne. Mariola miała już tutaj swoje laboratorium. Połączyliśmy siły i postanowiliśmy spróbować.
A raczej - połączyli mózgi. On zoolog z doświadczeniem i dobrymi papierami. Ona chemik - zajmująca się czymś tak skomplikowanym, że aż strach prosić o wyjaśnienie: atomowa spektometria absorpcyjna, mineralizacja mikrofalowa, techniki spektralne.

Proszę zatem o wyjaśnienie czegoś innego. Jak to jest, że pomiot muchy, która kojarzy się z brudem i wszystkim, co obrzydliwe (wiadomo, do czego muchę ciągnie) kładzie się na ranę? I jeszcze: do czego, skoro metodę znano już przed wiekami, potrzebne jest Zimoniom całe to skomplikowane laboratorium ze śluzą czystości, odkażaniem i tak dalej?

Tłumaczą: - Bo to nie chodzi tylko o to, żeby larwę wyhodować. Ona musi być idealnie sterylna. Jałowa. Czysta. Wolna od drobno- ustrojów chorobotwórczych. I to jest całe sedno hodowli. Dziś nikt nie pozwoli sobie na włożenie do rany larwy prosto z jajeczka. Ona musi przejść trzystopniowy proces oczyszczenia. Sterylizuje się ją chemicznie, fizycznie i biologicznie.
I to jest właśnie największa tajemnica małżeńskiej spółki. Strzegą jaj jak Coca-Cola recepty na swój globalny napój.

Damian Zimoń: - To trwało lata. Żona opracowała metodę sterylizacji chemicznej, a ja biologicznej i fizycznej. Niech pan o nic więcej w tym temacie nie pyta - śmieje się.
Zimoniowie tak mocno strzegą swej tajemnicy, że nawet nie zdecydowali się jej opatentować. Właśnie w obawie przed jej ujawnieniem.

Larwa głupia nie jest
Patrzę na zdjęcie rany, w której kłębią się larwy "lucynki skórojadki". Jest raczej nie do publikacji w weekendowym wydaniu gazety. Czy chorzy nie brzydzą się tej metody?
Odpowiedź Zimoniów: - Ci ludzie są tak zdesperowani, że zgodzą się na wszystko. Proszę pamiętać, że te larwy ratują ich nawet przed amputacjami. Poza tym je się wprowadza do rany, gdy mają dwa milimetry. Takie maleństwa. Potem opatrunek i one sobie pod nim rosną. Pacjent ich nie widzi, co najwyżej czuje je.

Kolejne pytanie laika: czy larwy z rany po prostu nie uciekną? Czy się nie rozejdą się, jak to robaki? Nie wylezą spod bandaża i ligniny?

Larwa nie jest taka głupia - tłumaczy pan Damian. - Rana to dla niej korytko, źródło pożywienia. Tam jest wilgoć, tam są warunki. A normalna skóra to dla niej pustynia i głód. Kto pójdzie dobrowolnie na pustynię?

Kilka miesięcy temu Zbigniew Szczepanowski, chirurg z Koźla, bił się z myślami, czy uciąć pacjentowi stopę. Rana cukrzycowa, nie do zaleczenia, stan nierokujący. Do tego podobna rana na palcu. O ile jednak bez palca można sobie jakoś poradzić, to sztuczna stopa to już dyskomfort. Zwłaszcza gdy się jest rzutkim przedsiębiorcą. Pacjent nim był. Wolę umrzeć, niż być pocięty - powiedział doktorowi, a ten spróbował jeszcze larw Zimoniów.

Damian Zimoń: - Jeździł do niego i zakładał te larwy. I pacjent dziś chodzi. Rana zagojona!
Kogo leczą larwy Zimoniów? Głównie Polaków. To kwestia logistyki i logiki.
Ze względu na to, że jest bardzo krótki czas przeżycia, nie ma sensu wysyłać tych larw w dalekie podróże - tłumaczy Mariola Zimoń.

Doglądanie larw to ciężka, odpowiedzialna praca. Muchy Zimoniów są rasowe. Czyste genetycznie. Trzeba je nakarmić, napoić. Dopingować do znoszenia jaj. Jak w małym pegeerze. Doić tylko nie trzeba.
- Opracowaliśmy nawet na bazie cukru pokarm dla much. Długo to trwało, zanim trafiliśmy w ich smak - tłumaczy pani Mariola.

Dwójka kędzierzyńskich naukowców wierzy w rozwój swej hodowli, choć póki co z samych "lucynek" Zimoniowie nie byliby się w stanie utrzymać. Ich laboratorium zarabia więc na właścicieli różnymi analizami. Ale przyszłość swą widzą różowo.

- Nasza córka studiuje kosmetologię. Myślimy o tym, aby larwy wykorzystać kiedyś w kosmetyce - tłumaczy Mariola Zimoń i spogląda na muchę, która przysiadła na parapecie. Jej mąż wędruje za nią wzrokiem.
- To nie nasza - mówi. - Jakiś kundel przyfrunął.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska