- Dlaczego nie piszecie o tym, co wyprawia się w urzędzie pod panowaniem wicemarszałka Tomasza Kostusia - alarmują nas od kilku miesięcy urzędnicy wszystkich szarż: od pracowników obsługi po dyrektorów.
- Dworski styl i poniżanie pracowników niższych rangą to u nas codzienność - mówią. - Marszałek potrafi być uroczy dla ludzi z zewnątrz, na których mu zależy. Swoich podwładnych ma za nic. - Jest mi wstyd, że tak długo znoszę traktowanie jak psa - mówi jeden z dyrektorów. - Ale gdzie ja w Opolu znajdę lepszą pracę.
Urzędnicy decydują się opowiedzieć o pracy z marszałkiem, ale błagają o zachowanie ich danych do wiadomości redakcji.
- W regionie nie ma pracy, a marszałek chwali się "szerokimi plecami" w Warszawie, nawet marszałka Sebesty się nie boi - mówią.
"Niebezpiecznie ospała jazda"
15 czerwca 2012 roku, wicemarszałek Tomasz Kostuś udaje się w delegację do Ostrawy. Za kierownicą Andrzej Góral (imię i nazwisko zmienione), szofer marszałka. Służbowa limuzyna wyjeżdża z Opola. Od tego momentu relacje obu panów się rozjeżdżają.
- Marszałek poganiał kierowcę, mówił, że jak tak dalej będzie jechał, to spóźnią się na spotkanie - relacjonuje jedna z osób zbliżonych do sprawy, która przebieg wydarzeń zna bezpośrednio z relacji kierowcy. - Andrzej powiedział mu, że jedzie tak szybko, jak pozwalają znaki. Sprawdził też na nawigacji, że na miejscu powinni być prawie pół godziny przed czasem, ale Kostusia to nie przekonało.
W końcu pod Krapkowicami marszałka ponoszą nerwy i każe kierowcy wysiąść.
- Marszałek wyp… mnie z samochodu - informuje przez telefon kierowca. Postanawia, że napisze z tego zdarzenia notatkę służbową. Jednak zanim to zrobi, musi przejść kilka kilometrów piechotą na przystanek PKS i autobusem wrócić do urzędu.
Po powrocie, suchym, urzędniczym językiem spisuje notatkę. "Na rogatkach miasta pan Kostuś poczynił sugestię, że mam jechać prędzej, bo nie zdążymy na 10.00. Nie zareagowałem, ponieważ jechałem z maksymalną prędkością jaką można było bezpiecznie jechać na tej drodze, a urządzenie GPS pokazywało, że będziemy na miejscu o godz. 9.40. Stwierdziłem, że nie mogę łamać przepisów, a biorąc pod uwagę stwierdzenie pana Kostusia (kierowca nie cytuje dokładnie - przyp. red.), doszedłem do wniosku, że jest to jednoznaczne z tym, że mam wysiąść z samochodu, żeby pan Kostuś mógł kontynuować dalszą jazdę sam".
Docieramy do kierowcy, choć współpracownicy ostrzegają nas, że jest tak wystraszony perspektywą utraty pracy, że na pewno nie będzie chciał rozmawiać. - Proszę mi dać spokój, nic nie powiem - mówi przez uchylone drzwi.
Kiedy pokazujemy mu jego notatkę służbową, zaskoczony mówi: - Dostałem wtedy od marszałka propozycję nie do odrzucenia, ale nie będę z wami o tym rozmawiał. Proszę zrozumieć moją sytuację - kierowca zatrzaskuje drzwi.
Marszałek potwierdza, że wysadził Górala pod Krapkowicami.
- To, co zrobił kierowca, odebrałem jako strajk włoski - mówi Tomasz Kostuś. - On nie jechał wolno, tylko ospale. Zapytałem, czy możemy jechać trochę żwawiej, ale usłyszałem, że jedziemy zgodnie z przepisami. Żeby nie narażać kierowcy na to, że będzie łamał przepisy, powiedziałem, że pojadę sam.
Tomasz Kostuś jest nie tylko wicemarszałkiem, ale także szefem Wojewódzkiej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego. Zapewnia, że nie jest piratem drogowym, ale nie mógł już znieść ślamazarnej jazdy swojego kierowcy. Przypomina sobie, że cierpliwość stracił wtedy, gdy zauważył, że jego limuzynę wyprzedza… sprzęt rolniczy.
Pytamy więc, co dokładnie wyprzedziło samochód, którym jechał. Zapada długa cisza. - Sprzęt rolniczy - powtarza marszałek. - Ale dzisiaj już nie pamiętam, czy był to ciągnik Ursus czy jakiś kombajn - mówi, uciekając wzrokiem.
Wiadomość o tym, że gazeta interesuje się zajściem pod Krapkowicami, dociera do zainteresowanego, jeszcze zanim umawiamy się z nim na rozmowę. Marszałek wzywa współpracowników, pyta, czy rozmawiają z gazetą. Tego samego dnia po południu w publicznej TVP ukazuje się kuriozalny materiał o tym, że… wolna jazda jest niezwykle niebezpieczna. Marszałek bryluje przed kamerą, bez zażenowania opowiada, jak wyprosił z auta kierowcę, bo ten jechał zbyt wolno. Marszałkowi wtórują policjant i kierowca rajdowy, którzy - nie wiadomo, czy świadomi kontekstu - przestrzegają przed zbyt wolną jazdą i konsekwencjami takiego zachowania na drodze.
W telewizyjnym materiale kierowcę marszałka nikt nie pyta o zdanie.
Po emisji urzędnicy przekazują sobie informację o programie, oglądają go w internecie.
- Marszałek, by ratować własną skórę, zrobił z kierowcy głupka w telewizji - komentuje jeden z pracowników. - Andrzej był tym przybity. To tylko zaogniło sytuację w urzędzie. Utwierdziło nas w przekonaniu, że słusznie robimy, kierując sprawę do niezależnych mediów. Polska to nie Białoruś.
Tomasz Kostuś zapewnia, że nie miał z materiałem w TVP Opole nic wspólnego. Jego zdaniem, jeśli ktoś tam bez jego wiedzy próbował mu pomóc, to efekt wyszedł odwrotny.
- Chcieli rozbroić granat, a wrzucili go do składu amunicji - kwituje.
W urzędzie słyszymy, że kierowcy są wyczuleni na punkcie zbyt szybkiej jazdy nie tylko ze względu na grożące im mandaty i punkty karne. Wszyscy pamiętają o dramatycznym wypadku z 2007 roku. Marszałek Józef Sebesta i przewodniczący Sejmiku Województwa Opolskiego Bogusław Wierdak omal nie stracili życia, kiedy prowadzona przez urzędowego szofera honda accord z dużą prędkością uderzyła w tył ciągnika. Kierowca, który ucierpiał w zderzeniu, usłyszał później zarzut spowodowania wypadku, w którym ciężko ranni zostali marszałek i przewodniczący. Groziło mu za to nawet 8 lat więzienia.
- Wolę stracić robotę, niż narażać siebie i innych - mówi nam jeden z kierowców.
Kostuś zaklina się, że swoich kierowców do brawurowej jazdy nigdy nie zachęcał. Na potwierdzenie tych słów dostajemy oficjalny komunikat z zespołu prasowego urzędu marszałkowskiego: od początku pracy w urzędzie ani marszałek Tomasz Kostuś, ani kierowca, z którym jeździł, nie zostali ukarani mandatami. Cztery dni później wicemarszałek sam prostuje tę informację. Tłumaczy, że właśnie się dowiedział, iż jeden z jego kierowców dostał zdjęcie zrobione przez fotoradar.
Podwładni marszałka mówią, że - delikatnie ujmując - nie ma on szczęścia do służbowego samochodu. W ubiegłym roku przed domem ktoś cztery razy przebijał mu opony. Innym razem, kiedy pojechał w trasę sam, do samochodu na ropę wlał benzynę.
- Liczył na to, że za jego błąd zapłaci urząd, ale skończyło się na tym, że i za paliwo, i za płukanie zbiornika musiał zapłacić sam. Później długo boczył się na pracownika, który nie pozwolił mu puścić kosztów na urząd - opowiada nasz informator.
Kogo zwalnia marszałek
Tomasz Kostuś ma 39 lat, karierę polityczną rozpoczynał w Młodych Demokratach, przybudówce najpierw Unii Wolności, potem Platformy Obywatelskiej. Przełomowym momentem w jego karierze było spotkanie posła Tadeusza Jarmuziewicza, w którego biurze pracował.
- Ledwo skończył trzydziestkę, zrobili go członkiem zarządu województwa… Wtedy zachowywał się jeszcze całkiem przyzwoicie, ale jak już został wicemarszałkiem, to zupełnie mu odbiło - mówi dosadnie jeden z wysoko postawionych pracowników opolskiego urzędu marszałkowskiego.
Na spotkanie umawiamy się poza Opolem. Mężczyzna uważa, że jeśli wyjdzie na jaw, że
rozmawiał o przełożonym z dziennikarzami, straci robotę.
- Kostuś od swoich klakierów nasłuchał się, że jest namaszczony przez Platformę Obywatelską, że zastąpi marszałka Sebestę, no i on w to uwierzył. Zresztą już teraz, jak wypije za dużo, to dzieli stanowiska i opowiada na prawo i lewo, kogo wyrzuci na zbity pysk. W ten sposób "zwalniał" m.in. jedną z najważniejszych urzędniczek na Opolszczyźnie. Ale najlepsze jest to, że on wtedy to nawet marszałka Sebestę "zwalnia".
Według naszych informatorów, marszałek Kostuś ma także plan B kariery. Gdyby nie udało mu się zostać "pierwszym" w urzędzie, chętnie zastąpiłby posła Jarmuziewicza w Sejmie, kiedy ten wygrałby wybory na prezydenta Opola.
- Wariant z Sejmem popieramy - żartują urzędnicy. - Nawet do Brukseli, byle dalej od Opola.
Na temat kompetencji zawodowych marszałka krążą w urzędzie legendy.
- Zdarza się, że na sejmiku, kiedy zaczyna się dyskusja na temat zadań, za które odpowiada, Kostuś znika na przykład pod pretekstem odebrania telefonu, a za niego gimnastykuje się marszałek Sebesta - relacjonuje jeden z naszych informatorów. - Zamiast merytorycznej roboty on woli spotykać się z kombatantami albo ze strażakami, bo chociaż nie jest to działka za którą odpowiada, to oni przynajmniej nie zadają kłopotliwych pytań i zawsze mogą na niego w przyszłości zagłosować - kwituje informator.
Marszałek Kostuś jest zaskoczony takimi zarzutami.
- Być może była taka incydentalna sytuacja, ale na przykład na ostatniej sesji budżetowej to ja sam zachęcałem radnych, żeby zadawali pytania - mówi.
Wielu urzędników z sentymentem wspomina pracę z poprzednimi wicemarszałkami.
- Tam sprawa była prosta. Pojawiał się jakiś problem, szło się do przełożonego i w 15 minut mieliśmy rozwiązanie. Kostusiowi brakuje wiedzy, a do tego boi się podejmować decyzje.
- Powiem pani szczerze, że my tak naprawdę mamy na niego sposób - mówi wysoko postawiony urzędnik. - Kiedy trzeba podjąć decyzję w jakiejś sprawie, dyrektorzy zwykle przedstawiają mu tylko jedno rozwiązanie, choć możliwych rozwiązań jest kilka. On jest zadowolony, bo nie musi podejmować decyzji, ale i nam jest to na rękę, bo nie musimy tygodniami czekać na decyzje.
- Tylko co to ma wspólnego z zarządzaniem - kręci głową inny urzędnik.
Jak do psów
"Szczere zainteresowanie innymi ludźmi i ich potrzebami jest najważniejszą cechą dobrego polityka" - napisał marszałek na swojej stronie internetowej.
Kiedy jeden z wyższych rangą urzędników mówi nam, że wicemarszałek do podległych urzędników zwraca się jak do psów, myślimy, że to kiepski żart. Jednak tę informację potwierdza nam wielu urzędników, również osoby spoza urzędu mające tam rodziny lub znajomych.
- Komendy takie jak "siad", "głos" albo "waruj" to u niego norma. Jemu chyba sprawia przyjemność, jak może pokazać swoją wyższość.
- Kierowcy już się dawno tym nie oburzają, przywykli - mówi inny urzędnik. - Jak wiedzą, że któryś ma jechać z Kostusiem w trasę, to żartują sobie z kolegi, żeby lepiej od razu poszedł "warować" przed budynkiem, bo marszałek się obrazi.
Tomasz Kostuś zbywa te uwagi, mówiąc, że ma "silny styl prowadzenia debat".
- Proszę pani, tu nie jest Wersal, ale arogancja i chamstwo zupełnie nie są w moim stylu! Zostałem tendencyjnie zrozumiany - przekonuje. - Jeśli sprawy są trudne, a trzeba szybko podejmować decyzje, to ktoś musi być liderem. Drogi, infrastruktura, kolej… To jest poważny obszar. Nie mogę być wtedy milutkim chłopcem.
- Pan marszałek nie lubi marznąć, dlatego w zimie, zanim wsiądzie do służbowego samochodu, kierowcy muszą go długo grzać - zdradza jeden z naszych informatorów. - Oni zresztą nie lubią jeździć z Kostusiem, bo później muszą "warować" pod knajpami. I to o takich porach, że aż trudno uwierzyć, że on załatwia w tym czasie sprawy służbowe. Mógłby wziąć taksówkę, ale widocznie woli zajechać pod lokal limuzyną. No wie pani, wtedy to jest tak bardziej dostojnie… - dodaje z przekąsem.
- Patrzę na to z boku i jest mi wstyd, że taki ktoś rządzi regionem - mówi inny urzędnik. - Taki marszałek Kolek zimą sam potrafi odśnieżyć samochód służbowy i włos mu z głowy nie spada. Kostuś taką robotą by się nie splamił, on ma od tego ludzi i każe się traktować jak książę.
Z powodu zamiłowania do dworskiego traktowania podwładni nazywają Tomasza Kostusia "Hrabią" albo "Królem Julianem" (lemur z kreskówki "Madagaskar" śpiewający hit
"Wyginam śmiało ciało"). - On zachowuje się tak, jakby otaczał go dwór. Kiedyś na przykład, a było to przy okazji jakiejś konferencji, organizatorzy poczęstowali uczestników pączkami. Pan marszałek ubrudził palce, ale zamiast wziąć ze stołu serwetkę i sobie je wytrzeć, on uniósł dłonie. Na ten gest doskoczyła kobieta z jego otoczenia i wytarła mu ręce. Innym razem, po spotkaniu na Ostrówku, ludzie boki zrywali, jak drobniutka sekretarka nakładała mu na ramiona płaszcz. A chłop ma prawie dwa metry…
Tomasz Kostuś, już kiedy został członkiem zarządu, miał zmienić podejście nie tylko do współpracowników, ale również do dawnych kolegów.
- Spotkaliśmy się, żeby świętować jego sukces, a on do nas, że od teraz mamy do niego mówić per "panie marszałku". W pierwszej chwili wybuchliśmy śmiechem, myśląc, że żartuje. Ale on mówił całkiem poważnie - opowiada jeden z dobrych znajomych Kostusia.
Marszałek czuje się ważny nie tylko wobec swoich urzędników i kolegów. Kiedy szedł kupować sprzęt RTV do jednego z opolskich marketów, przedstawił się na informacji z imienia, nazwiska oraz funkcji i poprosił o spotkanie z dyrektorem. Kiedy okazało się, że dyrektor jest już w domu, rozmawiał z jednym z kierowników. Chciał wynegocjować zniżkę na zakup prywatnego sprzętu.
- Byliśmy zażenowani - mówi jeden z pracowników. - Ale proszę nie podawać nazwy sklepu, bo będziemy mieli kłopoty. Wielkie sieci nie wchodzą w żadne konflikty z lokalnymi VIP-ami.
Sport to… PR
Marszałek Kostuś słynie z zamiłowania do sportu. Na swojej stronie internetowej pisze, że zimą uprawia narciarstwo, latem pływa, jeździ na rowerze i gra w piłkę nożną. Do tego chwali się skokiem ze spadochronem z wysokości 3 tys. metrów, dał się też poznać jako mors, uskuteczniając kąpiele w lodowatej wodzie. Podwładni twierdzą, że te jego sportowe pasje to ważny element kreowania wizerunku.
- Któregoś razu, a było to zimą, miał sprawę do załatwienia w ścisłym centrum miasta. Do 60-letniego kierowcy powiedział, że ma nagrzać auto i "warować" na parkingu. Słyszały to nawet sekretarki - mówi jeden z podwładnych wicemarszałka. - Kierowca grzał samochód jakieś 20 minut po to, żeby zrobić trasę, która trwała nie dłużej niż 5 minut.
Podobne praktyki potwierdzają inni urzędnicy.
- Samego siebie przeszedł, kiedy w piękny słoneczny dzień kazał się zawieźć przed budynek opolskiej TVP, którą od urzędu dzieli jakieś 150 metrów. Jazda samochodem trwała dłużej, niż gdyby poszedł na piechotę, ale za to zajechał jak na marszałka przystało limuzyną pod same drzwi - śmieje się urzędniczka. - No niech pani popatrzy. Nawet prezydent Komorowski i premier Tusk potrafią się do pracy przejść na piechotę, a on niby taki miłośnik sportu, ale przemęczać się nie lubi - wzdycha.
Zagaduję marszałka o to wożenie się służbową limuzyną. Długo opowiada, że każe się
podwozić na małe odległości tylko wtedy, gdy zależy mu na czasie, gdy spieszy się ze spotkania na spotkanie.
Urzędnicy, a szczególnie urzędniczki, doceniają fizyczne walory marszałka. Fakt, że dba o siebie, o opaleniznę, o schludny ubiór. Bywa komplementowany.
- Nie obraża się, kiedy docierają do niego ksywki "Piękny Tomasz", "Boski Apollo" lub - nawiązując do wzrostu i ambicji - "Najwyższy" - opowiada urzędniczka.
Okazuje się jednak, że marszałek Kostuś lubi brylować nie tylko w damskim towarzystwie.
- Nie wiedzieć dlaczego, język mu się rozwiązuje, gdy idzie na saunę - opowiadają znajomi. - Papla wtedy na prawo i lewo, ile to on może załatwić, np. unijnych pieniędzy. Był z siebie dumny, kiedy udało mu się zdobyć dofinansowanie z urzędu marszałkowskiego na wyjazd morsów, do klubu których sam należy, na międzynarodowy zlot do Mielna.
Tomasz Kostuś potwierdza, że dofinansowanie takie załatwił, i dodaje, że wcale się tego nie wstydzi. Urząd marszałkowski zapłacił za to 4 tys. złotych, ale marszałek na zlot nie pojechał. Przyznał, że po tym, jak dowiedział się, że nto przygotowuje jego portret, stracił nastrój na takie wojaże.
- Uważam natomiast, że wspieranie takich inicjatyw jest świetną promocją regionu - przekonuje. - W ubiegłym roku telewizja przez kilka dni mówiła o naszych morsach, promując przy tym Opolszczyznę - argumentuje.
Praca, praca, praca...
"… jest jedyną przyjemnością, której nikt nikomu nie żałuje" - pisze wicemarszałek w internecie.
Współpracownicy jednak twierdzą, że tytanem pracy nie jest.
- Marszałek Sebesta ma 68 lat, ale pracuje po 16 godzin na dobę, zasuwa od rana do wieczora. Kostuś przychodzi o 9 albo przed 10 - opisuje jedna z osób, które współpracują z nim na co dzień. - Sebesta przyjeżdża do pracy z Kędzierzyna-Koźla, Konopka spod Nysy, a Kolek - z Jemielnicy i oni wszyscy potrafią być na czas. Kostusia, chociaż mieszka pod Opolem, a wcześniej mieszkał w samym Opolu, o 7.30 pani w pracy nie zastanie - potwierdza wysoko postawiony urzędnik. - Kiedy ma się zająć pocztą - to można boki zrywać, bo rozciąga się przy tym, jakby to była ciężka robota fizyczna. Zresztą on za tę pocztę to zabiera się jak już naprawdę musi, a później każe w pismach zmieniać daty wpływu, żeby wyglądało na to, że odpowiedział natychmiast - zdradza.
- Poza zarządem to go prawie w urzędzie nie ma. Niby się tam cały czas z kimś spotyka, ale mam wrażenie, że on to robi, żeby uciec z urzędu - potwierdza inny urzędnik.
Sam zainteresowany postrzega siebie zgoła inaczej.
- Wie pani. Dziś w nocy nie mogłem zasnąć, tak mnie jeszcze trzymały emocje związane z przekazaniem uniwersytetowi pawilonu paleontologicznego i domku dla studentów w krasiejowskim Dinoparku. Cieszę się bardzo, że wreszcie udało się doprowadzić sprawę do końca. Kiedy się za to zabierałem, ludzie mówili, że mi się nie uda, a jednak. I z tego powodu mam prawo czuć satysfakcję - opowiada z dumą. - Kiedyś sądziłem, że jestem człowiekiem zapracowanym, ale teraz uświadomiłem sobie, że wtedy to ja tak naprawdę nie wiedziałem, co to znaczy ciężka praca…
Tomasz Kostuś wspomina jak zmieniło się jego życie, od kiedy został wicemarszałkiem: - Już przyzwyczaiłem się do pracy po 10-12 godzin dziennie przez cały tydzień. Ale ja też nie chcę z siebie robić strasznie zapracowanej osoby, bo wiem, że wielu ludzi w tym województwie pracuje równie ciężko - zastrzega.
Mina mu rzednie, kiedy mówię, że współpracownicy za tytana pracy wcale go nie uważają, choć pozostałych członków zarządu województwa i owszem.
- A kto tak powiedział? Nigdy nie twierdziłem, że jestem tytanem pracy - wyjaśnia. - Ale mówienie, że słabo pracuję jest dla mnie krzywdzące. Najlepiej mnie oceniać po efektach pracy, a bez problemu jestem w stanie wskazać inicjatywy, które z sukcesem poprowadziłem od początku do końca. Chociażby utworzenie Regionalnego Centrum Ekoenergetyki w Łosiowie, Lokalnej Grupy Rybackiej Opolszczyzna, która dziś z powodzeniem realizuje unijne projekty, podjęcie projektów dotyczących bezpieczeństwa i porządku publicznego... - wylicza.
Z jednym tylko marszałek jest w stanie się zgodzić - za porządkowaniem poczty faktycznie nie przepada. - Tygodniowo podpisuję setki umów i innych dokumentów, choć w tym czasie wolałbym zająć się czymś poważniejszym. Wertowanie sterty pism to jest prosta czynność. Tu muszę coś podpisać, tam parafować, bo trzeba dopełnić obowiązujących procedur. Rozumiem to... Ale wolałbym w tym czasie robić coś twórczego.
Współpracownicy mówią, że sami nie wiedzą, czy lepiej jak marszałek pracuje czy kiedy od roboty trzyma się z daleka.
- Co parę dni po urzędzie krążą anegdoty, gdzie znowu strzelił jakąś gafę. Pojechał na przykład na spotkanie z marszałkami kilku innych województw dotyczące przyszłości rzeki Odry i wprawił wszystkich w osłupienie, bo klasę żeglowności rzek pomylił z... klasą czystości. Infrastruktura, ochrona środowiska i rozwój regionalny to są jego działki, więc wiedząc, że jedzie na ważne spotkanie, mógł się do niego przygotować. Mówi pani, że każdemu może się zdarzyć? No to inny przykład. Na spotkaniu dotyczącym wydatków budżetowych Kostuś cały czas mówił o 22-procentowym podatku VAT, a uczestnicy patrzyli na siebie zakłopotani, bo ten podatek już od dwóch lat wynosi 23 procent. W końcu ktoś się odważył i powiedział mu o tym. Marszałek popatrzył zaskoczony, po czym zapytał jednego z dyrektorów, ile wynosi stawka VAT. Tamten delikatnie potwierdził, że 23 proc.
Coś dobrego
Na stronie internetowej Tomasza Kostusia czytamy: "W życiu kieruję się dewizą, która mówi, że człowiek jest wielki nie przez to co posiada, ale przez to kim jest; nie przez to co ma, lecz przez to czym dzieli się z innymi".
Gdy przytaczam tę dewizę jego pracownikom, kolejno wybuchają śmiechem.
- Dlaczego rozmawiacie tylko z osobami mi nieprzychylnymi - zarzuca wicemarszałek. - Porozmawialibyście z marszałkiem Sebestą albo z ministrem Jarmuziewiczem.
Marszałek Józef Sebesta, proszony o wypowiedź do portretu politycznego Tomasza Kostusia, ucina rozmowę.
- W takim tekście nie będę uczestniczyć i nie muszę się z tego tłumaczyć - ucina Józef Sebesta.
Próbujemy umówić się na rozmowę z Tadeuszem Jarmuziewiczem, wiceministrem transportu, budownictwa i gospodarki morskiej, u którego polityczną karierę rozpoczynał Tomasz Kostuś.
Asystent ministra obiecuje, że gdy tylko szef skończy spotkanie, oddzwoni do mnie, aby ustalić termin. Nie oddzwania do końca dnia, nie dzwoni też cały następny dzień, mimo przypomnienia prośby z naszej strony.
Marszałek w ostatnich dniach przed publikacją autoryzował swoje wypowiedzi, szukał urzędowych "zdrajców" oraz wypytywał w środowisku dziennikarskim o autorkę tekstu.
Podkreśla, że gruntownie nie zgadza się z zarzutami wysuwanymi przez podwładnych.
- Czuję, że atmosfera wokół mnie się zagęszcza - mówi tajemniczo.
Na do widzenia
Na odchodne, gdy żegnamy się w gabinecie, marszałek Kostuś nie może darować sobie drobnej złośliwości. Każe sprawdzić sekretarce, czy miejsce, w którym za moment ma się pojawić na spotkaniu, jest w na tyle dużej odległości od urzędu, że może sobie pozwolić na luksus podjechania samochodem.
Proponuję marszałkowi, żeby przeszedł się na piechotę, obiecując, że wspomnę o tym w tekście.
Kostuś natychmiast sięga do szafy po płaszcz i wychodzi razem ze mną.
- Proszę odwołać kierowcę - rzuca do sekretarki.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?