Para z Brzegu wspólnie przeżyła 70 lat! Ich recepta na dobry związek?

Jarosław Staśkiewicz
Jarosław Staśkiewicz
Ich recepta na długi związek jest banalna: zgoda buduje, niezgoda rujnuje.
Ich recepta na długi związek jest banalna: zgoda buduje, niezgoda rujnuje. Jarosław Staśkiewicz
Józef pracował sześć dni w tygodniu i do dziewczyny mógł jeździć tylko w niedziele. Ze ślubem nie było na co czekać, bo Stanisławie groziła wywózka na roboty. Tych kilka spotkań musiało starczyć za całe narzeczeństwo, a mimo to wspólnie przeżyli 70 lat!

- Dzisiaj pan chce wpaść? Dobrze, tylko miałam właśnie pranie robić, a mąż jeszcze nie wrócił z działki. To może tak po godz. 11 - proponuje pani Stanisława Zaremba. Mocny głos w słuchawce trochę zaskakuje, bo w wiadomości od znajomego stoi jak byk: Stanisława Zaremba, 92 lata, Józef Zaremba, 91 lat. W tym wieku rowerem na działkę?

- Mąż zawsze jeździ na działkę dwa razy dziennie - mówi pani Stanisława, kiedy już siedzimy przy talerzyku z ciastem w niewielkim mieszkaniu na brzeskim blokowisku.

Stasia, ładna

- Ciotka szwagra, Śluzowska, była kiedyś u mojej siostry - zaczyna opowieść Józef Zaremba. - I mówi do mnie: - Ja ci nastręczę dziewczynę - jedźmy.

Był rok 1942, polskie Kresy okupowali Niemcy. Pan Józef z ciotką wybrali się ze Stanisławowa do odległej o 36 kilometrów Słobódki Bołszowieckiej.

- Pojechaliśmy w niedzielę. Zobaczyłem ją: ładna blondyneczka była, warkocze miała długie, podobała mi się - wspomina pierwsze spotkanie z 22-letnią Stasią. - Ale w tym czasie pracowało się po 12 godzin, a nie, jak dziś, po osiem. Sobota też była normalnym dniem pracy, więc mogłem odwiedzać ją tylko w niedziele. A ciężko było się dostać i wrócić jednego dnia.

Podróż nie była też bezpieczna, o czym młody Zaremba przekonał się na stacji, kiedy policjant Bahnschutzu, czyli kolejowy strażnik, chciał go pchnąć bagnetem. Niemcy i Ukraińcy robili też obławy, wyłapując osoby, które przemycały do Stanisławowa jedzenie.

- Mama dawała mu prowiant, bo w wiosce zawsze jest więcej jedzenia, a w Stanisławowie była już wtedy bieda - przypomina pani Stanisława.

Wojna to nie najlepszy moment na planowanie przyszłości, ale młodzi nie mogli czekać. - W każdej chwili mogli zabrać Stasię na roboty przymusowe do Rzeszy, bo wtedy wywozili kobiety w jej wieku - tłumaczy małżonek.

- Po dwóch miesiącach staliśmy już przed ołtarzem w kościele w Bołszowcach. To tam, gdzie urodził się nasz ksiądz Robaczek (proboszcz parafii św. Krzyża w Brzegu) - mówi Stanisława Zaremba.
O hucznym weselu nie było mowy.

- Niemcy już przegrywali pod Stalingradem, więc nie można było urządzać żadnych zabaw, trzeba było się dostosować do ich żałoby - wspominają małżonkowie. - Tylko szwagier, Stasiek Rosiak, zagrał nam na harmonii w mieszkaniu.

Bieda była też z białą mąką, na szczęście nasz starosta miał prawo zemleć zboże. Przywiózł 5 kilo mąki pszennej, a mama trzymała gęsi, to zrobiła rosół i mięsa napiekła.

Po ślubie Zaremba zabrał żonę do Stanisławowa, gdzie jako mężatka była już bezpieczniejsza. - Wynająłem pokój z kuchnią, a nowy właściciel w fabryce pozwolił mi meble zrobić: stół i szafę.
Do końca okupacji Zarembowie przeżyli to, co było udziałem milionów Polaków na Kresach. Pan Józef w fabryce był traktowany jako tania siła robocza. - Pierwszy właściciel nie mówił do nas inaczej jak "polnische Schweine".

Byli świadkami mordów na Żydach. - Mojej siostry mąż był bardzo dobrym muzykiem, grał w kasynie niemieckim, zapraszał mnie czasem do pomocy w niedzielę, mogłem dzięki temu zjeść obiad - wspomina pan Józef. - Jednego razu przyszli tam gestapowcy, to było w dniu, kiedy wystrzelali siedem tysięcy Żydów, i głośno się tym chwalili. Słyszałem też, jak pędzili Żydów przez most na Dniestrze, który był zbombardowany i zawalony, zmuszając ich do skakania do wody.

A w 1943 roku rozpoczęły się mordy dokonywane przez banderowców. - Kiedy w wiosce rozeszło się, że przyjdą w nocy, to tato zamknął mamę na strychu w stodole, a sam uciekł w pole - opowiada pani Stanisława. - Słyszała krzyki mordowanych przez banderowców ludzi, słyszała, jak rozkradają dom, ale wysiedziała tam całą noc. Rano tato ją zabrał, ale była już mocno przeziębiona. Przyjechała do mnie do Stanisławowa, wołaliśmy do niej lekarza, ale po trzech tygodniach umarła. Nasza córka, Lusia, urodziła się 20 lutego 1944, a siedem dni później odeszła mama. Miała dopiero 50 lat.

Gdy ofensywa sowiecka zbliżała się do Stanisławowa, Niemcy zabrali się do ewakuacji fabryki mebli, w której pracował młody Zaremba, i o mało nie skończyło się to rozdzieleniem małżonków. - Już mieli zabrać męża do Kielc razem z fabryką, ale najpierw pociąg się wykoleił, potem most zbombardowali. Józef już się ze mną pożegnał, ale za chwilę wrócił!

Trzeba wiedzieć,

W czerwcu 1945 roku cała ocalała rodzina wyjechała ze Stanisławowa na zachód. Z Opola trafili do Mąkoszyc po prawej stronie Odry, bo linia kolejowa do Brzegu była nieprzejezdna.

- Tam zacząłem pracować jako stolarz, nawet ławki robiliśmy do szkoły, ale nie było z czego żyć, bo nie płacili nam za robotę - wspomina Zaremba. - Dlatego w styczniu 1946 roku przenieśliśmy się do Brzegu.
Najpierw zamieszkali na ul. Dzierżonia, nad nieistniejącym już sklepem monopolowym, potem na Armii Czerwonej, czyli dzisiejszej ul. Długiej.

- Tato był wybitnym stolarzem - podkreśla z dumą Czesław Zaremba, najstarszy syn pana Stanisława. - W Brzeskich Zakładach Przemysłowych "Siew" robił modele maszyn w drewnie, to była niezwykle precyzyjna stolarka. A w domu rzeźbił piękne obudowy do zegarów.

Te umiejętności Zaremba zawdzięczał nauce w czteroletniej Państwowej Szkole Przemysłu Drzewnego w Stanisławowie, gdzie uczył się snycerstwa, modelarstwa, rzeźbiarstwa i stolarstwa.

- Teraz już mi ciężko nawet gwoździa zabić - na działce ostatnio próbowałem i co uderzę, to już zgięty - kiwa głową 91-latek. Ale zaraz dodaje: - Odkąd poznałem żonę, nie musiała pracować zarobkowo ani godziny! Ja pracowałem w fabrykach, a w sobotę i niedzielę grałem po weselach albo na zabawach po wioskach.

Bo równolegle ze stolarstwem pan Józef uczył się na gry skrzypcach u sierżanta kapelmistrza 48. Pułku Piechoty. - Ojciec, który pracował na kolei, płacił za tę naukę 15 złotych miesięcznie. To było dużo, bo choć zarabiał też sporo - 380 zł - to rodzina była duża: miałem pięcioro rodzeństwa - przypomina.

Ale nauka nie poszła w las. - W Brzegu żadna impreza nie obyła się bez zespołu Zaremby - mówi skrzypek. - Niestety, wszyscy koledzy już poumierali, ostatni, Feliks Chaszczyński, który grał na trąbce, 89 lat miał, jak zmarł.

Pan Józef żyje, bo zwolnił w odpowiedniej chwili. - Bo na zabawach to trzeba było i wódki wypić, i papierosy paliłem. Aż serduszko zaczęło pukać i lekarz powiedział, że trzeba zmienić tryb życia. Więc zostawiłem palenie i granie.

Pani Stanisława też w życiu nie próżnowała. To na jej głowie był dom i wychowanie sześciorga dzieci.
- Lusia urodziła się w 1944, Czesław w 46, Jadzia w 48, Potem była przerwa i kolejna trójka: Ela (1954), Bogusia (1956) i najmłodszy Adam (1957) - wymienia. - Nieraz brakowało pieniędzy, a tu sześcioro dzieci do szkoły chodziło. Dlatego musiałam dobrze kręcić, żeby wystarczyło na życie. Ale nigdy od nikogo nie pożyczałam - zaznacza gospodyni.

- Przy pomocy Bożej wychowaliśmy dzieci, ani kryminalnikami nie byli, ani spraw żadnych w sądzie nie mieli - cieszy się pan domu. - Z czystym sumieniem możemy stanąć przed Panem Bogiem. A przecież czasem ludzie mają jednego syna, a ile się napłaczą w życiu. A my teraz sobie spokojnie żyjemy.
- Bo zgoda buduje, a niezgoda rujnuje - podpowiada swoją receptę na szczęśliwy związek małżonka.

Rodzice fajnie

Zarembowie dochowali się 11 wnuków i 10 prawnuków, a 19 października świętowali 70-lecie małżeństwa.
- Nie pamiętam, żeby ktoś miał taki jubileusz - mówi Wiesława Kaszowska, od wielu lat kierownik Urzędu Stanu Cywilnego w Brzegu.

- Co ważne, rodzice bardzo fajnie się trzymają, mamcia miała niedawno małe problemy zdrowotne, ale doszła do siebie - mówi syn Czesław. - Są samodzielni, ze wszystkim sobie w domu radzą. Trochę się martwię tym jeżdżeniem taty na rowerze, z jego słuchem.

- Ja ostrożnie sobie chodniczkiem jeżdżę, koło stadionu, a jak przez ulicę trzeba, to schodzę - uspokaja senior Zaremba. Pojazd też ma nie byle jaki, bo służy mu od... 1953 roku.

- Nie wtrącamy się za dużo, a oni się kochają i to jest najważniejsze - dodaje pan Czesław. - Zresztą tato ma bardzo dobrze, sam sobie nawet herbaty nie umie zrobić, a wszystko ma na czas na stole podane, co do godziny. Mama tak wszystko potrafi zorganizować.

- Ale raz pierogi zrobiłem! - przypomina pan Józef i opowiada: - Kiedy latem w 45 wysiedliśmy w Mąkoszycach, na polach stało zboże zasiane jeszcze przez niemieckich gospodarzy. I w lipcu było tak, że kto ile tego zboża podczas żniw zbierze, tyle będzie jego.

Cała rodzina poszła w pole, ale pan Stanisław, mieszczuch ze Stanisławowa, na pracach polowych się nie znał, więc został pilnować dobytku i małej Lusi. A przy okazji wziął się za obiad. Pierwszy i ostatni raz w życiu.

- Śmiali się potem z tych moich pierogów - mówi z uśmiechem pan Józef i zaraz się zamyśla. - Te lata błyskawicznie przeszły i wcale nie wydaje mi się, że tak długo razem żyjemy, że mieliśmy sześcioro dzieci, że ja tyle pracowałem...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska