Samorządy opolskie likwidują szkoły i przedszkola

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Protest przeciwko likwidacji gimnazjum nr 3 w Nysie. Styczeń 2012.
Protest przeciwko likwidacji gimnazjum nr 3 w Nysie. Styczeń 2012. Krzysztof Strauchmann
Blisko 30 szkół i przedszkoli chcą w tym roku zlikwidować opolskie samorządy. W kraju zanosi się na zamknięcie kilkuset placówek. To na razie tylko przymiarki wyrażone w uchwałach intencyjnych rad gmin. Niemal wszędzie budzą protesty, ale rachunek ekonomiczny jest bezwzględny.

W Kędzierzynie-Koźlu na sesji rady miejskiej atmosfera była tak gorąca, że do pilnowania porządku poproszono policjantów w cywilu.

Radni chcą zamknąć jedną szkołę, do której chodzi 91 uczniów, połączyć dwie inne, a kolejną przekazać stowarzyszeniu mniejszości niemieckiej. Dla nyskiej gminy nieopłacalne stało się utrzymywanie zespołu szkolno-przedszkolnego w Kopernikach, w którym łącznie jest 55 dzieci. Z tego samego powodu postanowiono zamknąć podstawówkę i przedszkole we wsi Lipowa (łącznie 76 dzieci).

Uczniowie będą dowożeni do ościennych placówek. Radni chcą też wygasić nyskie gimnazjum nr 3. W Prudniku z oszczędności połączą cztery placówki w dwa zespoły szkolno-przedszkolne, łączone będą też same przedszkola. Głubczyce nie są już w stanie utrzymywać trzech wiejskich szkół z oddziałami przedszkolnymi w Klisinie, Grobnikach i Zopowach, z których łącznie korzysta 190 dzieci. Prawdopodobnie przejmą je wiejskie stowarzyszenia.

- Najbardziej martwi właśnie zamykanie małych wiejskich szkół, które są zarazem centrum życia społecznego. Wraz z ich likwidacją zamiera wszelka aktywność w tych środowiskach. Kiedy wiemy, że dzieciom pogorszą się na skutek tego warunki nauki, opiniujemy wniosek negatywnie, choć opinia kuratorium nie jest dla samorządów wiążąca - mówi Halina Bilik, opolski kurator oświaty.

Przyczyny likwidacji szkół są wszędzie te same - demografia i ekonomia. Za mało dzieci, zbyt niska subwencja oświatowa, która w połączeniu ze spowodowanym kryzysem - znaczącym spadkiem dochodów własnych gmin - stawia wiele samorządów pod ścianą.

W 1999 roku (stan na koniec września) w Polsce było 7 mln 477 tysięcy uczniów. W 2006 - 6 mln 264 tysięcy, a w 2010 już tylko 5 mln 480 tysięcy. W ciągu dekady opustoszało prawie 64 tysiące szkolnych klas.

W głubczyckich podstawówkach i gimnazjach w roku szkolnym 2002/2003 uczyło się ponad 2800 dzieci. W ubiegłym roku już tylko 2025. - Niż trochę przystopował. Teraz rocznie rodzi się u nas 200-220 dzieci, ale bywały takie lata, gdy mieliśmy 380-400 urodzeń - mówi Stanisław Krzaczkowski, dyrektor Zarządu Oświaty, Kultury i Sportu w Głubczycach.

W Praszce co roku w pierwszych klasach jest ok. 70 uczniów. To wystarczyłoby na jedną szkołę, ale gmina wciąż mimo wszystko utrzymuje trzy, bo koszty protestów społecznych przewyższyłyby materialne oszczędności. W nyskich szkołach w ciągu 15 lat liczba dzieci spadła z 7,7 tysiąca do 4,3 tys. W opolskich gimnazjach w ciągu dekady liczba uczniów zmniejszyła się o połowę.

Pieniądze idą za uczniem

Państwo ustala co roku kwotę subwencji oświatowej przypadającej na jednego ucznia przeliczeniowego. To swoisty kalkulacyjny bon oświatowy na ucznia, jednolity dla wszystkich samorządów.

A także podstawa do dalszych obliczeń subwencji, bo większe pieniądze idą na szkoły artystyczne, dwujęzyczne czy np. dla uczniów niepełnosprawnych. Kiedy spada liczba uczniów w szkole, gmina dostaje na nich mniej pieniędzy.

Szkołę jednak tak samo trzeba ogrzać, oświetlić, remontować - a te koszty stale rosną. To dlatego nie opłaca się utrzymywać placówek, które w klasach mają po kilku czy kilkunastu uczniów. I dlatego w pierwszej kolejności cięcia dotykają małe wiejskie szkoły.

Na Opolszczyźnie od 1994 do 2010 roku w 65 gminach zlikwidowano 339 szkół podstawowych. 12 w gminie Nysa, po 11 w Oleśnie i Głuchołazach, po 10 w gminach Branice, Byczyna i Głogówek. Najwięcej - aż 20 - w gminie Kluczbork.

Ostatnie likwidacje były tam w 2007 roku. - Chcąc zracjonalizować sieć szkół, trzeba było ciąć, ale ten trud się opłacił - mówi Roman Kamiński, dyrektor Administracji Oświaty w Kluczborku. Teraz mamy możliwości manewru w obrębie dostępnych dotacji, co nie znaczy, że omijają nas problemy.

Otmuchów przeprowadził reorganizację w latach 1999-2002 (w sumie osiem szkół). To wystarczyło na wiele lat spokoju. Teraz też myślą perspektywicznie. Właśnie zdecydowali się przejąć od starostwa nyskiego liceum, technikum i szkołę zawodową.

W budynku istniejącego zespołu szkół uczy się obecnie ok. 140 uczniów, a miejsca jest na 500. - Włączymy więc do zespołu gimnazjum. To powinno zagwarantować tej szkole stabilność na 20 lat. Takie są zresztą trendy. W kraju powstało już półtora tysiąca zespołów gimnazjalno-licealnych. Potem przeniesiemy dwie podstawówki do budynku po gimnazjum, co obniży koszty ich funkcjonowania - mówi Wiesław Mazek, dyrektor Zespołu Obsługi Szkolnictwa w Otmuchowie.

Samorządom najbardziej doskwiera zbyt niska subwencja oświatowa. W większości gmin nie wystarcza ona nawet na płace dla nauczycieli. - Nawet gdybyśmy mieli w każdej klasie 30 uczniów, co na wsi jest absolutnie niemożliwe, bo tam mamy po 12-16 dzieci w oddziale, pieniędzy by nam nie wystarczyło - mówi Wiesław Mazek.

Do oświaty dopłacają niemal wszystkie samorządy. Subwencji wystarcza przeciętnie na zaspokojenie 70-80 procent potrzeb. W Opolu do oświaty dokładają z budżetu gminy 30 procent. W Kluczborku 40-45. W Głubczycach mówią, że daliby sobie jako tako radę, gdyby subwencja była wyższa o 20 procent.

Na oświatę z gminnych kas płyną dziesiątki milionów złotych. W Kędzierzynie-Koźlu - 30 mln zł rocznie. W dużych miastach kilkakrotnie więcej. Kraków w ubiegłym roku dopłacił do swych szkół ponad 193 mln zł.

Warszawie brakuje w tym roku aż 200 mln. Na ostatnie Boże Narodzenie stołeczni nauczyciele nie dostali tzw. karpiowego. Teraz władze miasta przymierzają się do obcięcia im dodatków motywacyjnych, ale i tak liczą się z tym, że w ciągu trzech lat trzeba będzie zamknąć kilkanaście szkół. A Warszawa to najbogatsze polskie miasto.

Subwencja nie nadąża za płacami

Samorządowcy narzekają na zbyt niską subwencję, ale to nie znaczy, że ona nie rośnie. Problem w tym, że koszty utrzymania szkół rosną szybciej.

Zaplanowana na 2012 rok subwencja oświatowa wynosi 38 mld 711 tysięcy zł i jest o 1 mld 786 tys. (4,8 proc.) wyższa od ubiegłorocznej. Od 2000 roku wzrosła ona o 17,5 mld zł, czyli o 90,7 proc. Ten znaczący wzrost nastąpił przy jednoczesnym spadku o 26,7 proc. liczby uczniów, blisko 20-procentowym spadku liczby szkolnych oddziałów i zmniejszeniu się liczby nauczycieli o 7,7 proc. Rok temu na przeliczeniowego ucznia szło z budżetu 4717 zł rocznie, a w 2000 roku - 1933 zł. To wzrost o 144 procent!

- Subwencja się zwiększa, ale rosną też nauczycielskie zarobki - zwraca uwagę Irena Koszyk, naczelnik wydziału oświaty w opolskim ratuszu. - Subwencja nie nadąża za tym wzrostem.
Samorządowcy wiedzą, że nauczycielom podwyżki się należą (kilka lat temu zarobki były żenująco niskie), ale widzą też, że ich wzrost rujnuje im budżety.

Płace nauczycieli idą systematycznie w górę od 2008 roku. Podstawą wyliczenia średniego wynagrodzenia jest tzw. kwota bazowa. W 2008 roku wzrosła ona o 10 proc. W styczniu 2009 poszła do góry o kolejnych 5 procent, a jednocześnie nastąpiła zmiana wskaźników do wyliczania średnich wynagrodzeń nauczycieli ze znaczącą korzyścią dla początkujących w zawodzie. We wrześniu 2009 kwota bazowa skoczyła znowu o 5 proc.

Rok później o dalszych 7 procent, a w 2011 ponownie o tę samą wielkość. W tym roku nauczycielom obiecano od września podwyżkę o 3,8 procent. Minister edukacji Krystyna Szumilas zapewnia, że tegoroczna subwencja ją uwzględnia.

Samorządowcy twierdzą, że nie. Sam Związek Nauczycielstwa Polskiego wyliczył, że na podwyżki zabraknie 100 mln zł. W ustawie budżetowej przewidziano także 450 mln zł rezerwy celowej na zwiększenie subwencji z tytułu wzrostu składki rentowej. Samorządowcy obawiają się, że i z tego powodu powstanie kolejna wyrwa w ich budżetach, bo obliczyli, że zabraknie kolejnych 250 mln.

- Na dodatek system płac nauczycielskich jest niejasny - mówi Irena Koszyk. - Wpisany kilka lat temu do karty nauczyciela dodatek wyrównawczy spędza samorządowcom sen z powiek na koniec każdego roku.

Znowelizowana karta nakłada na samorządy obowiązek policzenia średnich wynagrodzeń nauczycieli na poszczególnych stopniach awansu zawodowego do końca roku kalendarzowego. Jeśli nie osiągną gwarantowanych nauczycielom średnich, mają wypłacić jednorazowy dodatek wyrównawczy.

MEN ogłosił, że nauczyciel dyplomowany powinien w tym roku średnio zarobić ok. 4800 zł miesięcznie. Z karty wynika, że na tym stopniu awansu nauczyciel ma zasadniczą pensję w wysokości ok. 3900 zł. Tę różnicę powinien uzyskać dzięki różnym dodatkom, nadgodzinom itp. W praktyce najczęściej tyle nie zarabia, ale pod koniec roku jednorazowe wyrównanie musi się w budżecie gminy znaleźć.

- Absurd polega też na tym, że płaci się i temu, który średnią uzyskał, i temu, który jej nie osiągnął, bo zapis mówi, że wyrównanie należy się wszystkim nauczycielom na danym stopniu awansu - mówi Irena Koszyk.

W 2010 roku polskie gminy musiały na to znaleźć 250 mln zł. Konieczność wypłacenia dodatku na początku następnego roku kalendarzowego rujnuje niejeden budżet. Jakiś czas temu Częstochowa musiała wysupłać 14 mln zł. Opole w ubiegłym roku wypłaciło nauczycielom dodatkowo milion zł. Teraz już zawczasu starano się tak doszacować pensje, by ten dodatek nie rozwalił budżetu, i wypłacono tylko 600 tys. zł.

W znacznie mniejszym Otmuchowie - 500 tys.
- Przyczyna jest prosta - mówi Wiesław Mazek, dyrektor Zespołu Obsługi Szkolnictwa w Otmuchowie. - Mamy w przedszkolach nauczycieli po studium nauczycielskim. To nauczyciele dyplomowani, którzy podnosili swoje kwalifikacje, ale nie podnosili wykształcenia. Ich średnie wynagrodzenie jest o ponad połowę niższe, niż dyplomowanych magistrów, ale według przepisów i jedni, i drudzy średnio powinni zarobić tyle samo. To znaczy, że niemagistrom trzeba wyrównać więcej.

Wystarczy pięciu takich nauczycieli, by dodatek wyrównawczy wyniósł sto kilkadziesiąt tysięcy zł. Trudno zrozumieć, dlaczego państwo, różnicując wynagrodzenia zasadnicze w zależności od wykształcenia i stopnia awansu, nie różnicuje potem średnich - dziwi się dyrektor Mazek.

Absurd goni absurd

Przyciśnięte do muru samorządy kombinują, by tego wyrównania płacić jak najmniej. Sugerują więc dyrektorom majstrowanie przy nadliczbówkach. Najbardziej opłacalny jest nauczyciel, który jak najwięcej zarobi w szkole.

A że najwięcej dopłaca się do dyplomowanego, więc dobrze, żeby to on miał jak najwięcej godzin nadliczbowych. To blokuje zatrudnianie młodych nauczycieli. - Gdyby ministerstwo najpierw przetestowało sprawę dodatków wyrównawczych w pilotażu, to byłoby jasne, że samorządy będą prowadzić taką politykę - uważa Irena Koszyk.

W karcie nauczyciela jest więcej takich kłód, na których finansowo wywracają się samorządy. Największa to nauczycielskie pensum, które mówi, ile lekcji w tygodniu nauczyciele mają obowiązek przeprowadzić.

Wynosi ono 18 godzin i jest jedno z najniższych w Europie. Zdaniem samorządowców to prowadzi do nadmiernego zatrudnienia, którego skutki finansowe ponoszą gminy i powiaty, bo nie mogą dostosowywać zatrudnienia i pensji nauczycieli do zmniejszającej się liczby uczniów.

- Zmiana karty nauczyciela jest konieczna, pensum powinno być nie tylko większe, ale i zróżnicowane. Większe pensum to mniejsze wydatki osobowe, które stanowią 85-90 proc. ogółu wydatków na szkoły - mówi Stanisław Krzaczkowski z Głubczyc. - To, że stowarzyszenia są w stanie prowadzić te same szkoły za mniejsze pieniądze, wynika z tego, że ich nie obowiązuje karta nauczyciela i sami ustalają czas pracy. W szkołach stowarzyszeniowych w naszej gminie jest to 21 godzin tygodniowo. To oznacza, że gdyby w małych szkołach nieznacznie zwiększyć pensum, to gminy poradziłyby sobie z ich finansowaniem.

- Kolejny problem to płatne urlopy dla poratowania zdrowia - dodaje Roman Kamiński, dyrektor Administracji Oświaty w Kluczborku.

Ostatnio liczba nauczycieli z nich korzystających wzrosła w całym kraju skokowo. W ubiegłym roku było to 15 tysięcy nauczycieli (spośród 654 tys.). Samorządy zapłaciły za to miliard złotych.

Urlopy te przysługują nauczycielom na pełnym etacie, którzy przepracowali co najmniej siedem lat. Mogą z nich skorzystać trzykrotnie w trakcie kariery zawodowej. Gminni skarbnicy gryzą wtedy palce, bo taki ratujący zdrowie nauczyciel dostaje wynagrodzenie zasadnicze, wysługę lat i inne dodatki. Gmina musi oczywiście opłacić też ich zastępców. Coraz częściej zdarza się, że nauczyciele uciekają na takie urlopy w obawie przed zwolnieniami.

Kluczbork rocznie płaci za te urlopy ok. 700 tys, zł. W Krakowie wydaje się na nie 18 mln.
Roman Kamiński, dziś zarządzający kluczborską oświatą, jeszcze niedawno był dyrektorem gimnazjum nr 5. - Miałem budżet wynoszący 3,5 mln zł. Kiedy moi nauczyciele poszli na zdrowotny urlop, musiałem poprosić gminę o dodatkowe 120 tysięcy zł. To bardzo duża kwota. Urlopy na poratowanie zdrowia powinny być inaczej finansowane - uważa.

Samorządowcy od lat wnioskują, by płacił za nie ZUS, a o ich przydzielaniu decydowała komisja lekarska. Nie da się tego jednak zrobić bez zmiany karty nauczyciela, a tymczasem MEN wstrzymał prace nad nią co najmniej do 2013 roku.

To wszystko przekłada się na kłopoty finansowe gmin, którym w ostateczności pozostaje tylko zamykanie szkół. Ten rok zapowiada się rekordowo. Zaniepokoiło to nawet rzecznika praw obywatelskich, który zwrócił się do ministra edukacji o "rozważenie podjęcia działań zmierzających do ograniczenia skali likwidacji placówek oświatowych".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska