Teatr dodał im skrzydeł

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Próbowali całymi tygodniami. Ostatnie dni przed premierą prawie nie wychodzili z teatru. Panie szyły spódnice i robiły kolorowe wianki. Do wycinania z bibułki tysięcy płatków włączyli się także panowie.
Próbowali całymi tygodniami. Ostatnie dni przed premierą prawie nie wychodzili z teatru. Panie szyły spódnice i robiły kolorowe wianki. Do wycinania z bibułki tysięcy płatków włączyli się także panowie.
Urzędnicy, nauczyciele, szefowie własnych firm, emeryci. Co poniedziałek na parę godzin zostawiają za sobą życiowy bagaż, rachunki, wnuki, samotność. Idą do "Kochanowskiego" robić teatr.

Już trzeci sezon Stowarzyszenie "Kochanowski" organizuje warsztaty teatralne. Te dla seniorów prowadzą aktorzy Grażyna Misiorowska i Maciej Namysło. Tuż przed wakacjami po raz kolejny zaprosili opolan na wieńczące wielomiesięczną pracę przedstawienie. To już piąty spektakl seniorów z Teatrowni. Tym razem była to szczególna opowieść o Opolu, rozpisana na 43 aktorów amatorów.

- Najpierw chcieliśmy pracować na gotowym tekście - mówi Grażyna Misiorowska. - Poprosiliśmy jednak wszystkich uczestników o napisanie krótkich wspomnień z miasta, w którym żyją. Dostaliśmy niezwykłe opowieści, tak fascynujące, że to nas zainspirowało do tworzenia przedstawienia. Z tych osobistych monologów zbudowaliśmy "Moje miasto. Opole".

Na środku sceny staje surowo wyglądająca młoda kobieta w szarym kostiumie. W tle podświetlony na czerwono horyzont. Mównica, kartki. Liczby. "Opole. Powierzchnia całkowita - 97 kilometrów kwadratowych. Ludność ogółem - 122 563 osoby, przeciętnie 114 kobiet na 100 mężczyzn. Liczba zarejestrowanych abonentów telewizyjnych - 24 578. Odpady wytworzone w ciągu roku: 252 kilogramy na 1 mieszkańca. Widzowie w kinach - 507 tysięcy 200".

Im więcej liczb, tym większe wrażenie absurdu. Statystyczny obraz Opola i jego mieszkańców za chwilę zostanie zderzony z prawdziwymi opowieściami. Jednostkowymi, indywidualnymi. Okruchami życia, drobiazgami wydobytymi z zakamarków pamięci. Ważnymi tylko dla tych, którzy ich doświadczyli. To prawdziwy, choć nie skończony obraz miasta i jego mieszkańców.

Kot, strach i cytryna

Anna, 75 lat - mieszkanka "Akwarium" (w którym podobno lokale dostawały miejscowe "grube ryby" i stąd nazwa) - opowiada o swoich kotach. Ostatni odszedł w 1996 roku, kiedy Wisława Szymborska dostała literackiego Nobla. "Umrzeć - tego nie robi się kotu. Bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu" - napisała poetka. Więc Anna od 1996 już nie ma kotów.

Adam - od pewnego czasu mieszkaniec Metalchemu. Znajomi odradzali, bo co to za dzielnica - nie dość, że daleko, to jeszcze niezbyt bezpiecznie. Adam wraca z pracy. Garnitur, eleganckie buty, teczka, torba z laptopem. Już z daleka dostrzega biegnących w jego kierunku dwóch mężczyzn. Dresy. Nie wiadomo - uciekać (jak uciekać z laptopem, w eleganckich butach?) czy czekać na nieuniknione. Dresy zrównują się z Adamem. Jeden uderza go lekko w ramię i woła "berek!". Potem okazuje się, że to dwaj księża z pobliskiej parafii, którzy codziennie wieczorem uprawiają jogging.

Alicja Pająk jeszcze trzy dni po premierze kipi emocjami. Zwłaszcza ostatni spektakl, przy pełnej, żywo reagującej widowni, poniósł wykonawców. Alicja - na co dzień pomaga mężowi w prowadzeniu firmy, pracowała też na uniwersytecie - jest w Teatrowni od samego początku. Już nie ma obaw przed żadnym zadaniem, nawet jak trzeba brzuch pokazać. Wcześniej ograniczał ją wstyd, teraz ta odrobina warsztatu aktorskiego, jaki już zdobyła, pozwala być ponad to. Znajomym jednak dotąd nie chwaliła się, co robi.

- Miałam to dla siebie, ale teraz odważyłam się ich zaprosić. Dobrze się bawili, słuchając monologu o cytrynie. To moja zemsta na mężu - przyznaje ze śmiechem. - Bardzo go kocham, a on kocha cytrynę. Od 27 lat naszego wspólnego życia, za każdym razem, gdy robię mu herbatę, on powtarza: "ale pamiętaj, wciśnij mi cytrynę". To takie domowe, z życia.

Fala nie odpłynęła

Ale jest też wspomnienie z naszego - opolan - wspólnego doświadczenia. Powódź 1997 roku. Alicja mieszka w Grudzicach, z wielką wodą nie miała nic wspólnego do chwili, gdy dostała zawiadomienie ze szkoły muzycznej, do której chodziła jej córka, że lekcji nie będzie. - Puste korytarze, zniszczone fortepiany, rozpaczający ludzie. I ta potworna cisza w miejscu, które zawsze rozbrzmiewało muzyką. To był szok - wspomina.

Anna w 1997 straciła "Opolankę" - zakłady dziewiarskie. Właśnie kupiła za pożyczone prywatnie pieniądze nowoczesne maszyny, zawarła dobre kontrakty. Na wysyłkę do Francji czekały popakowane w folię i pudła piękne swetry. Wszystko - majątek i marzenia - rozpadło się pod siłą brunatnej wody. Został tylko dług i wstyd. Minęło 16 lat, a w głosie Anny słychać emocje, które nie wynikają jedynie ze scenicznej tremy.

"Ogółem zalanych jest 887 mieszkań w zabudowie wielorodzinnej, 631 w budynkach jednorodzinnych. Liczba padłych zwierząt na terenach zalanych - ogółem 62 tysiące 40 sztuk, w tym 498 krów, 58 koni, 50 tysięcy drobiu. Zniszczone: 15 obiektów oświatowych, 5 obiektów służby zdrowia, 4 obiekty kultury i sportu, 40 km dróg, 117,2 metra bieżącego mostów, 23 metry bieżące wiaduktów. Do 29 lipca do godziny 20.00 przeprowadzono odkażenie 914 mieszkań, 625 korytarzy, 536 klatek schodowych, a także 114 obiektów użyteczności publicznej".

To znowu kobieta w szarym kostiumie. Ola. Pracuje w urzędzie miasta, zajmuje się wnioskami o dofinansowanie projektów unijnych dla miasta Opola. Liczby to część jej zawodu, ale nie duszy. Suche statystyki zgrzytają w zestawieniu z ludzkimi dramatami.

Ola marzyła o teatrze, ale nie odważyła się zdawać do szkoły tatralnej. Marzenie stłumił strach, własne ograniczenia. Ma pracę, dom, dwoje dzieci. Od dwóch lat także Teatrownię. "Po co ci to?" - pytają znajomi. - Muszę tam chodzić - wyjaśnia. - Każdy ma w sobie jakieś potrzeby, które gniotą i uwierają. I albo nas zjedzą, albo pozwolimy im się realizować bez względu na to, czy robimy to dobrze czy źle, bez względu na to, jak inni nas odbierają - wyjaśnia.
Scena dla Oli to wyzwolenie, wyjście z ram, które narzuca świat zewnętrzny. Dlatego urzędniczka w szarym kostiumie przemienia się w upojoną wolnością tancerkę w jasnej sukni. - Każdy powinien realizować swoje marzenia - mówi.

Byle się nie rozkleić

Scena działa terapeutycznie. Krystyna opowiada o drzewie, które rosło przed jej domem, jemu się zwierzała, z nim szła przez życie. Drzewo i siostra - dwie najbliższe istoty. Drzewo ścięto, siostrę zabrała choroba. - Wiem, co stało się z drzewem. Ale co z siostrą? - pyta. Marysia przypomina, jak umierała Hania. Ze słów Marysi nie wynika, kim była Hania. Użyła imienia, bo gdyby powiedziała "matka", emocje odebrałyby jej siłę, by wytrwać na scenie.

Babcia Liliany Wencel do trumny wyszykowała sobie śnieżnobiałą wyprawkę. Liliana dzieli się z publicznością wspomnieniem otwartej babcinej szafy i w duchu powtarza sobie, że jak w gardle urośnie gula, to trzeba przerwać, pooddychać. Byle się nie rozkleić. Tak uczyli ich zawodowi aktorzy. Z ulgą przyjmuje gasnące po jej monologu światła.

Jan Jakóbczyk, inżynier chemik, po zawale, na emeryturze. Na próbie generalnej zastanawiał się, czy z widowni widać, jak trzęsą mu się kolana, gdy stoi z przodu sceny w samych gatkach. Na premierze już się nie trzęsły. Spokojnie włożył - kupione za własne pieniądze - zbyt dużą koszulę (musiała być luźna, by wsunąć ją przez głowę) i tanie buty, w których nie żal zadeptać zapiętki. Teatr to radość. Kiedy w finale na scenę posypały się tysiące płatków, wycinanych godzinami przez wszystkich z bibułki, pomyślał, że chciałby tak zostać.

Romana Małecka-Jurek w dniu premiery dowiedziała się, że nie powinna mieć na scenie okularów. Po raz pierwszy od dawna znowu na obcasach, po raz pierwszy od długiego czasu znów umalowana. Staje w świetle i spokojnym głosem mówi o tym, co zdarzyło się 20 lat temu. "Zbliża się maj 1993 roku... - Panie doktorze, jakoś dziwnie się czuję, chyba przekwitam. - Nie, proszę się nie martwić, nie przekwita pani, jest pani w ciąży. - W ciąży? Boże, ja mam 40 lat... - 40, 20, 60... jeszcze pani zdąży wychować... Idę ulicami miasta, nikogo nie widzę... moje przerażenie pomału ustępuje budzącej się nowej miłości. W domu układam ciuszki mojego trzyletniego synka. - Mamo, te ubranka są już dla mnie za malutkie. Dlaczego ich komuś nie oddamy? - Nie, nie oddamy syneczku, może się jeszcze przydadzą. - Komu? - Dzidziusiowi. (...) "Mija maj 1993 roku. Jestem matką jedynaka" - kończy, a widownia ociera łzy.

Kilka nocy nie przespała, dojrzewając do tego wyznania. Przed pierwszą próbą omal serce jej nie wyskoczyło. A potem przyszedł spokój. Powiedziała to w imieniu wszystkich kobiet, w których zamarło rozwijające się życie.

O zajęciach w Teatrowni mówi: "Bajka. Daj Boże wszystkim na emeryturze przeżywać takie chwile". To nie dla zabicia czasu. Romana jest emerytowaną nauczycielką matematyki i czas umie sobie wypełnić. Kino, teatr, gimnastyka, tańce, weekendowe wyjazdy z rodziną. Teatr to zaczarowany świat, który dla siebie otworzyła. I pasja.

Spełnione marzenie

Dla Aliny scena jest szczególnie duża. Dopóki na niej stoi lub siedzi, nie ma problemu. Ten pojawia się wraz z ruchem. A ruchu jest sporo. Nawet trzeba zatańczyć w grupie. I Alina tańczy, nie gubiąc rytmu, kołysząc się i podrygując równiutko z koleżankami. Nie każdy zwróci uwagę, że jedna z nich dyskretnie trzyma ją za rękę.

"Byłam pierwszą niewidomą uczennicą ogólniaka na Opolszczyźnie" - mówi ze sceny Alina Koralewska. I wspomina Józefa Brągla, dyrektora II LO, który w 1971 roku przyjął ją do szkoły. I profesora francuskiego, który dla niej nauczył się pisma Braille'a, a ona z wdzięczności poszła na romanistykę. Tam koleżanki dyktowały jej wszystkie teksty, które brajlowskim dłutkiem przenosiła na tabliczkę. Od kilku lat co ranek pomaga jej przejść przez ulicę Ozimską na wysokości "Opolanina" pani Zosia. "Najcudowniejsza na świecie". Spotkana pewnego razu przypadkiem pielęgniarka z onkologii specjalnie wychodzi z domu kilka minut wcześniej. To szczególnie ważne zimą, gdy śnieg przysypie krawężniki i pani Alina traci znajome punkty odniesienia. - To, kim jestem, zawdzięczam ludziom - mówi. - Ta energia krąży, wraca. Wszystko, co w życiu robiłam, też służyło ludziom.

Do dyplomu romanistki dołożyła drugi z resocjalizacji, wiele lat była psychoterapeutką, potem wykładała tyflopedagogikę na Uniwersytecie Opolskim, teraz jest masażystką w szpitalu na Wodociągowej. Podróżuje. Uczy niewidome opóźnione w rozwoju dzieci w Algierii i Maroku. Teatrem interesowała się od podstawówki. Kiedy trafiła do szkoły dla niewidomych, była tam świetna polonistka, która prowadziła teatr, ale tylko w zawodówce. Kiedy Alina mogła już się do niego zapisać, nauczycielka poszła na emeryturę. Śpiewała, recytowała. Teatr pozostał marzeniem. Aż do teraz.

- To dla mnie także forma rehabilitacji - przyznaje. - Paradoksalnie najważniejsze są te momenty, gdy na scenie tracę orientację i muszę na kimś polegać. To ważne, bo ja jestem na ogół bardzo samodzielna. Nawet psa przewodnika nie mogłam mieć, bo to ja jego prowadziłam, a nie on mnie. To, że na scenie muszę polegać na kimś, też jest dla mnie odkryciem.

Na deski za synem

Krzysztof Klemiński - właściciel agencji reklamowej z krótkim epizodem nauczyciela polonisty - lata temu nie dostał się do szkoły teatralnej. Robił jednak teatr w szkole, na studiach. Kiedy jego syn gimnazjalista zapisał się do Teatrowni i zaczął spędzać w teatrze nawet 15 godzin dziennie i wracał naładowany pozytywną energią, Krzysztof stwierdził, że też tak znowu chce. - To są ogromne emocje: szukanie i oglądanie siebie w niby-sztucznych sytuacjach, ale bazujących na naszym życiu - podkreśla. - "Moje miasto. Opole" to przedstawienie zrobione z nas. Musieliśmy się obejrzeć i wybrać jedną rzecz, którą chcemy powiedzieć na scenie.

Krzysztof zadał kiedyś swoim uczniom wypracowanie. Z czapy - jak mówi - ale on takie twórcze tematy lubił najbardziej - "Krzesło moje życie". Na kartce podpisanej przez szkolnego rozrabiakę znalazł tylko trzy słowa: "Krzesło można spalić". Dał mu piątkę. - Ten przekaz był porażający - mówi. - Wiele osób po przedstawieniu pytało mnie o znaczenie tych słów. Interpretacji jest mnóstwo. Dla mnie to kwintesencja naszego przedstawienia. Krótkie historie, iskierki pamięci wypuszczone na wolność. Widzowie tworzą sobie z nich własną opowieść.

Na pożegnanie uczestnicy Teatrowni dedykowali Grażynie Misiorowskiej i Maciejowi Namyśle te słowa: "W magii jednego wieczoru, urzeczeni zapachem sceny odbieramy niezwykły prezent: Darujecie nam... skrzydła. Wypełnione marzeniami pozwalają nam wzbić się ponad przeciętność. Szybując tam z Wami, pokonujemy bezdroża nieśmiałości. Uwalniamy nasze pragnienia, które spadając oklaskami, zadziwiają swoją mnogością. Maćku, Grażyno, dziękujemy Wam za spektakl »Moje miasto. Opole«. Dziękujemy za skrzydła".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska