Trzy pogrzeby

fot. archiwum prywatne
Agata z małą Sandrą. Dziecka jeszcze nie odnaleziono.
Agata z małą Sandrą. Dziecka jeszcze nie odnaleziono. fot. archiwum prywatne
Był mord, ale nie ma świadków. Wszyscy nie żyją. Morderca, jego kobieta, jej brat. Ludzie w Szydłowicach nie mogą dojść do siebie.

Był weekend 15-16 września. Edek świętował 33. urodziny, znowu doszło do awantury, sąsiedzi wspominają o widłach, za które mieli się chwytać mężczyźni. Agata wezwała policję, ale była tak pijana, że patrol chciał ją zabrać na komendę. Problem był z dziećmi, bo nie miał się nimi kto zaopiekować. Ostatecznie rodzina została na miejscu.

Marek B. miał zamknąć konkubinę w swoim domu, a bracia ruszyli jej na ratunek. Wybili okno i zabrali dziewczynę do siebie.

Dalszy bieg wypadków podpowiada już tylko wyobraźnia, bo faktów jest niewiele. I nie będzie więcej, bo niemal wszyscy uczestnicy tych zdarzeń nie żyją. Edward S. zginął w poniedziałek rano, prawdopodobnie podczas snu, od uderzenia siekierą.
Siekierą Marka B., bo rozpoznał ją po charakterystycznym trzonku jeden z mieszkańców wsi, często odwiedzający zabójcę. Potem Marek wziął Agatę i jej 2-letnią Sandrę i pojechali do lasu.

Prokuratura nie ujawnia, czy już wiadomo, jak zginęła Agata. Wyłowiono ją z Odry w Oławie w niedzielę.

Marka B. widział wędkarz z Lipek:
- On na pewno popełnił samobójstwo. Oglądam się, patrzę - nie ma go na tym filarze jazu. Raz się schował pod wodę, drugi raz jeszcze wypłynął, a jak trzeci raz się zanurzył, to już się więcej nie pokazał - relacjonował mężczyzna.
Nie wiadomo, co się stało z dzieckiem.

- Prosimy o pomoc wszystkich, którzy mogli widzieć dwuletnią roześmianą, papuśną dziewczynkę - apelował przed kamerami telewizji Krzysztof, stryj małej Sandry.

Strach wejść do lasu
Po wsi przez kilka dni krążyły dziwne opowieści. A to mieszkaniec sąsiednich Błot, który ciął drzewo w lesie, spotkał włóczęgę. Nie pił dwa dni i prosił o łyk piwa.
A to ktoś w Lubszy widział zarośniętego obcego mężczyznę kręcącego się bez celu.
A znajomy przypominał, że Marek B. pływał tylko "na siekierę". A ten, co skoczył z mostu, robił takie ruchy, jakby potrafił utrzymać się na wodzie.

- Teraz to się różne dziwne historie przypominają - mówi ciotka. - Kilka lat temu ktoś w środku nocy zadzwonił do nas do drzwi. Mąż otwiera, a tam Marek stoi na bosaka.
woła, że go ktoś napada i żeby dzwonić po policję. Wpuściliśmy go, a przecież on już wtedy mógł nas...
- Lepiej by było, gdyby już znaleźli to ciało topielca - ucina pan Henryk, wuj Marka B. - Byłby spokój we wsi. Każdy tak mówi.

Na początku im się układało
Życzenia mieszkańców Szydłowic spełniły się w środę po południu. Z Odry pod Oławą wyłowiono zwłoki mężczyzny. Wczoraj się potwierdziło, że to Marek B.: w kieszeni spodni znaleziono klucze, które pasowały do jego mieszkania. Po sekcji zwłok zostanie pochowany pewnie na tym samym szydłowickim cmentarzu, gdzie już leżą jego ofiary: konkubina Agata i sąsiad Edek.

- Listen - mówi po angielsku mężczyzna ze wsi. Stoimy pod remizą, chociaż on ledwo trzyma się na nogach. - Znam trochę język, bo byłem w Australii - zdradza. - Więc słuchaj: w jedną niedzielę byłem z tym Markiem na śluzie. Pojechaliśmy rowerami i on opowiadał, że już raz chciał się rzucić do wody razem z tą Agatą. Jak tak mówił, to pewnie zrobił.

- Trudno to zrozumieć - mówi sąsiadka. - Przecież na początku im się jakoś układało. Widywaliśmy ich, jak razem jeżdżą rowerami do lasu, do pracy czy na zakupy. Ale jak tam sobie popili, to różne rzeczy się działy.

Agata bała się odejść
W gospodarstwie rodziny B. zaczęło się źle dziać już przed kilku laty. Po śmierci ojca, a potem matki Marek poczuł się panem domu. - Wcześniej przepędził braci, którzy bali się tu już potem przyjeżdżać. Jednemu powybijał szyby w samochodzie. Tak że bracia się wyprowadzili: jeden na Górny Śląsk, drugi gdzieś za Grodków - opowiada ich wuj. Stoimy 100 metrów od domu, w którym doszło do tragedii. Na płotach jeszcze powiewają policyjne taśmy ogradzające posesję. - Wszystko szło w ruinę, bo porozbierał stodołę, stajnię i zabrał się za dom. Cegły szły na sprzedaż, a on miał dodatkowy dochód.

28-letnia Agata mieszkała dwa domy dalej. Razem z bratem Edkiem i dwiema małymi córkami. - Już wcześniej spotykała się z Markiem, ale jak pogoniła męża, to już nie kryli się ze znajomością - plotkują sąsiedzi.

Raz Marek mieszkał u Agaty, raz ona u niego. - I szybko zaczął tam rządzić. Bracia Agaty nie mieli wiele do powiedzenia, bo to B. miał pieniądze - mówi sąsiadka dziewczyny. Właśnie wróciła po ciężkim dniu pracy do swoich dzieci. Widać, że u niej w gospodarstwie też się nie przelewa. - Ale pracujemy i dzieci wychowujemy. I dlatego do czasu pomagałam Agacie - to podrzuciłam ciuszki dla małej, to jedzenie. Ale jak zobaczyłam, że na wódkę im nie brakuje, to nie chciałam już mieć z nimi nic wspólnego. Mówiłam jej: po co ci to, ale nic do niej nie docierało. Dlatego już się nie wtrącałam: nie mój cyrk, nie moje małpy.

- Niby płakała, że chce wracać do siebie, ale bała się odejść od niego - tłumaczy pan Henryk.

- Marek miał 800 złotych renty, a ona w życiu na raz takich pieniędzy pewnie nie widziała - ocenia przedsiębiorca z gminy Lubsza, który czasem dawał zarobić rodzinie z Szydłowic. - Edek czy jego brat Staszek pracowali całkiem porządnie. Nawet ten mąż Agaty - Andrzej, co mówili na niego Tulipan, też coś robił. Ale Marek to już miał dwie lewe ręce. Chodził na przykład z prawie pustą taczką i mruczał w kółko: Kur…, pier… On nie był do roboty i chyba ludzie nie bez racji mówili, że ma żółte papiery.

Zdaniem rodziny, miał je sobie załatwić podczas krótkiego pobytu za kratkami. - Nie wiem, czy był wariatem, ale dziwny to na pewno był. I wszędzie chodził z nożem. Kiedyś mu nawet wypadł pod sklepem - mówi ciotka.

- To taki samotnik, nie za bardzo chciał rozmawiać, nawet nie zawsze odpowiedział "dzień dobry" na ulicy. Póki gdzieś pracował albo czymś się zajął, to był spokój. Gorzej po wódce. Nie żeby pił dzień w dzień. Ale jak już się napił, to robił się agresywny - dodaje pan Henryk.

- I dlatego policja bywała tam nawet dwa razy w tygodniu - podkreśla sąsiadka.
Awantury się powtarzały, a najstarszy brat Agaty, Edek, próbował bronić siostry. - Zginął, bo często obstawał za siostrą - przekonuje dziś Krzysztof, drugi brat dziewczyny.

Kocioł z przykrywką
Szydłowice nadal żyją tragedią, a ludzie się zastanawiają, dlaczego zdarzyło się to w ich wiosce. - Może gdyby wtedy, w sobotę, kiedy przyjechała policja, zabrali Agacie dzieci, to nie doszłoby do zabójstw? - zastanawia się pan Józef. - A może tylko odwlekłoby się to o tydzień czy dwa?

- Bo to było jak kocioł z przykrywką: wrze, wrze, aż wreszcie musi wybuchnąć - mówią mieszkańcy. Pod ośrodkiem zdrowia, przy remizie, pod sklepem - to wszędzie temat numer jeden.

- Wieś stała się słynna na całą Polskę, a nawet świat, bo mój syn przeczytał o tym w Ameryce. To jednak żadna chluba dla Szydłowic - mówi pan Józef. - Na szczęście znaleźli ciało Marka, bo inaczej nadal panowałaby psychoza strachu. Ludzie bali się oddalać od wsi, nie mówiąc o chodzeniu do lasu. A teraz minie tydzień albo dwa i zapomnimy o wszystkim.

W dwóch domach, w których mieszkało jeszcze do niedawna sześcioro ludzi, jest dziś pusto. Starsza córka Agaty jest u babci, brat Staszek nie pokazuje się we wsi od tygodnia. Po zabudowaniach biegają tylko dwa psy.

- Trzeba będzie gdzieś to zgłosić, bo są głodne, a ten większy, który należał do Marka, może się zrobić agresywny - mówi sąsiad z naprzeciwka. - Zacznie atakować drób, a potem, kto wie, może się rzucić i na ludzi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska