W kręgu strachu i niemocy

sxc.hu
sxc.hu
Anna G. ostrożnie uchyla drzwi, ledwo, ledwo. Spogląda chwilę przez szparę, bo na korytarzu mrok i nie wiadomo, czy nie czai się ON, czyli Waldemar M. Sąsiad. - Boże, ja sama niedługo trafię do "czubków", bo tak się boję, że oni znowu go wypuszczą! - mówi przerażona.

Opinia

Stanisław Piwowarczyk, lekarz psychiatra, wojewódzki konsultant ds. psychiatrii:
- Nie znam dokumentacji medycznej, więc trudno mi się wypowiadać szczegółowo w tej sprawie. Na pewno występuje u nas brak koordynacji różnych służb, które powinny działać wspólnie. Są sytuacje nieprzewidywalne, gdzie liczy się czas. Osoby będące w otoczeniu psychicznie chorej osoby są momentami narażone na niebezpieczeństwo. Na pewno ślamazarnie prowadzone akcje mogą mieć wpływ na osobę, która została uznana za sprawcę. Jego zachowanie jest nieprzewidywalne. Ale też trzeba zwrócić uwagę, że osoby zdrowe z jego otoczenia działają na emocjach, zagrożenie ze strony osób chorych może być wyolbrzymiane. A to jest wynikiem różnych rzeczy, dlatego osoby, które muszą przebywać w otoczeniu chorych, powinny być do tego odpowiednio przygotowane.

Gestem zaprasza do środka, bo przez moment nie może złapać oddechu. - Po nocach mi się to śni, że on mnie znowu atakuje nożem, ale się budzę i sobie tłumaczę, że przecież policja już go zabrała na dobre - wyrzuca z siebie. - Z drugiej strony nikomu już nie wierzę, bo raz dla sądu był chory, a za chwilę dla sądu był zdrowy. Potem znów mówili, że nie może odpowiadać za to, że rzucił się na mnie i dziecko z nożem i trzeba go zamknąć, bo jest niebezpieczny dla otoczenia. Ale go wypuścili...

Jak go wypuścili, to siedział w swoim mieszkaniu, drzwi w drzwi z Anną, jej mężem i pięciorgiem ich dzieci, na piętrze popegeerowskiego budynku pod Grodkowem. Przez siedem miesięcy. Jak zaszczute zwierzę, bo Waldemar M. wiedział, że po niego przyjdą. Anna mówi, że nikt w ciągu tego czasu do niego nie zaglądał. Żadna instytucja. Nikt go nie sprawdzał. Nie interesował się, co robi, jak żyje i za co człowiek chory umysłowo.
Dopiero 16 lipca zatrzymali go policjanci i odwieźli na przymusowe leczenie.

- Niech mi ktoś powie, czy to państwo jest normalne? - pyta Anna. - Jak mój pies zerwał się z łańcucha, to zaraz musiałam zapłacić mandat. Ale to, że tyle czasu musiałam mieszkać obok człowieka, którego trzeba leczyć, bo chciał mnie zabić, nikomu nie przeszkadzało. Umierałam ze strachu. Mąż cały dzień w pracy, a ja w budynku sama z dziećmi i sąsiadem…

Jej koszmar zaczął się rok temu, w sierpniu, kiedy na korytarzu ich domu zaatakował ją 54-letni Waldemar M. Szamotaninę, krzyki, obelżywe wyzwiska na korytarzu usłyszał 9-letni Michał, wyskoczył z mieszkania.

- Waldek jak opętany krzyczał do mnie "Ty k…, ja ciebie zabiję! Ty szmato, załatwię ci tę buzię", a synek krzyczał "Zostaw moją mamę, zostaw moją mamę!" - opowiada drżącym głosem Anna.

Kiedy zobaczyła, że wyjął nóż, to swoim ciałem zastawiła Michałka. Ostrze mignęło jej przed oczami, w ustach poczuła smak krwi. W całym budynku tylko ona z dziećmi i sąsiad opętany furią...

- Przesunął tym nożem tak, że zrobił mi 5-centymetrową ranę na skroni i dźgnął ostrzem w szyję - opowiada. - Ocknął się, kiedy najstarsze dziecko, 12-letni syn, rzuciło się na niego, wtedy mnie zostawił, zdążyliśmy zwiać do mieszkania. Ale zaraz zaczął walić w drzwi z taką pioruńską siłą, że utrzymały się tylko na jednym zawiasie. Trzęsłam się z dziećmi jak galareta, myślałam, że nas pozabija…

W końcu udało jej się zabarykadować drzwi i wezwać policję.
- Odżyłam, jak trafił do aresztu - mówi Anna. - Myślałam, że na długo, a on po trzech miesiącach wyrósł przede mną na podwórku jak spod ziemi. Byłam w szoku. Przecież słyszałam w sądzie, że jest chory i niebezpieczny, a oni go wypuścili!

Bo ona mnie truje

W minionych latach podczas wakacji przed domem G. słychać było dziecięcą wrzawę i krzyki. W tym roku spokój. - Kisiłam dzieci do dzisiaj w domu i jeszcze kazałam im cicho siedzieć. Ani basenu na podwórku im nie wystawiłam - mówi Anna. - Miałam stracha, bo z Waldkiem na krótko przed tym, jak go teraz zamknęli, było coraz gorzej, łaził po podwórku, sam do siebie gadał. Przecież on nawet w domu wody nie ma, odkąd rok temu z wodociągów zakręcili mu dopływ. O, jak mu kuzyn w baniakach przywiózł, to miał.

No i fekalia w wiadrze chyłkiem wynosił z mieszkania, podglądnęli to ludzie. Przez cały dzień siedział cicho zamknięty, jeśli wychodził, to po zmroku. Nocami Anna G. przystawiała ucho do ściany, nasłuchiwała czy u niego nic się nie dzieje. - Bałam się, że puści z dymem chałupę i żywcem nas spali, albo co innego zrobi - tłumaczy. - Przecież w sądzie powiedzieli, że on chory i niebezpieczny, to jak tu spokojnie spać? Nie da się.

Do budynku, gdzie mieszka Anna G. z rodziną, Waldemar M. wprowadził się cztery lata temu. Zaczął uprawiać grządki i hodować kozy. Na dobry początek, po sąsiedzku, mąż Anny i Waldemar napili się wódki.

- Mój Rysiek od razu powiedział, że ten chłop jest jakiś dziwny - wspomina Anna. - No i się szybko sprawdziło, bo niedługo zaczął rozpowiadać po wsi, że wchodzę mu do mieszkania i dosypuję do smalcu trucizny. Albo że z prądu go okradam. Nie mogłam już spokojnie podwórkiem przechodzić, nie było dnia, żeby na mnie nie pluł. Albo wyzywał od najgorszych przy dzieciach, przy sąsiadach.

Na kilka miesięcy przed tym, jak Waldemar M. zaatakował ją nożem, Anna G. złożyła przeciwko niemu pierwszy pozew w sądzie. - Podczas rozprawy widzieliśmy z mecenasem, że z nim coś jest nie tak - mówi Anna.

Waldemar M. do sądu na rozprawę przyszedł z torbą wypełnioną jedzeniem. Wyjął z niej cukier i jakieś inne artykuły spożywcze.

- Powiedział, że go truję, a to jedzenie miało być dowodem - opowiada Anna. - Skończyło się na tym, że sędzina kazała mu się uspokoić i schować jedzenie do torby.

Wtedy mecenas Anny, Krzysztof Biernat z Wrocławia, wystąpił o przebadanie Waldemara M. przez biegłych psychiatrów. Ale sąd odrzucił jego wniosek. Biegli przebadali Waldemara M. dopiero jesienią ub.r., kiedy trafił do aresztu po ataku na Annę G.

- To było jednoznaczne orzeczenie, że oskarżony jest chory, niebezpieczny dla otoczenia, cierpi na to schorzenie od dawna - podkreśla mecenas Biernat. - Nie może więc odpowiadać za swoje czyny tak, jak ktoś zdrowy.

Mecenas był zaskoczony, kiedy po apelacji pełnomocnika Waldemara M. opolski Sąd Okręgowy uchylił mu areszt. - Taka decyzja to prowokowanie losu - ocenia prawnik.

Sąd sobie, a życie sobie

Na pytanie dziennikarki nto Sąd Okręgowy w Opolu odpowiedział, że w sprawie Waldemara M. pojawiły się dwie rozbieżne opinie biegłych psychiatrów: według jednej jest zdrowy, a według drugiej chory. Dlatego sąd uznał, że Waldemara M. trzeba poddać jeszcze jednym badaniom, na które poczeka w domu. Bo nie można trzymać bez końca człowieka w areszcie, a po drugie - mogło się okazać, że jest on zdrowy. Poza tym sąd okręgowy dopatrzył się błędów proceduralnych w sądzie rejonowym i skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia.

Mecenasa Biernata nie przekonała taka argumentacja. - Dodatkowe badania psychiatryczne Waldemara M. można było przeprowadzić w areszcie, a nie wypuszczać go na wolność, kiedy nie wiadomo, co może się wydarzyć, mając na uwadze okoliczności wcześniejszego ataku na moją klientkę - komentuje.

W maju sąd w Nysie po ponownym rozpatrzeniu sprawy i przebadaniu Waldemara M. przez biegłych orzeka o umieszczeniu go na tzw. oddziale detencyjnym, czyli przymusowym leczeniu w warunkach zamkniętych.

Anna G. znów odetchnęła, że wreszcie będzie miała spokój. Tyle że Waldemar M. ani myślał poddać się sądowemu nakazowi, a państwo nieszczególnie starało się ów nakaz wyegzekwować.

- Policja pięć razy go podchodziła - mówią ludzie ze wsi. - Mundurowi podchodzili to pod okna, to pod drzwi. Potem chwilę postali, nawoływali Waldka. I odjeżdżali… Niekiedy Waldek siedział wtedy w mieszkaniu, a niekiedy wcześniej zauważył radiowóz i uciekał. Kobiety z bloków opowiadały, że u nich w piwnicach się chował.

Ludzie dziwią się, że policjanci nie robili wcześniej rozeznania i nie przyjeżdżali po Waldemara M. wtedy, kiedy był w domu. No i że nie weszli siłą.

W końcu udało się go zatrzymać 16 lipca. We wsi opowiadają, że Waldemar M. wyglądał okropnie, taki niepodobny do siebie, blady i cały trząsł się jak galareta, kiedy go prowadzili.

- A jakby go teraz wypuścili, to Anka z dzieciakami ma przechlapane, nic tylko uciekać, bo już pewnie by jej nie odpuścił - zastanawia się głośno jeden z mieszkańców. Przedstawić się nie chce, za żadne skarby.

- Chodzi o to, że lepiej cicho siedzieć, nic nie gadać - tłumaczy. - Jak mieszkasz na takim zadupiu jak my, to liczysz człowieku tylko na siebie. Nikt ci nie pomoże! Dopiero jak coś się stanie, to zjadą dziennikarze… A wcześniej? Wszyscy chcą mieć święty spokój!
Anna dodaje, że te wizyty policjantów bardzo zmieniły Waldemara M. Nie siedział już cicho w mieszkaniu, tylko przez cały dzień ukrywał się skulony w pobliskich krzakach, jak zaszczute zwierzę. - Wiedział, że chcą go zabrać do tego szpitala - mówi Anna G. - Bardzo się tego bał, a ja się bałam, że on w tym strachu jeszcze co głupiego nam zrobi. Bałam się też, że mężowi mogą w końcu puścić nerwy i to on zrobi krzywdę sąsiadowi…

To państwo nie działa

Dlaczego zatrzymanie Waldemara M. zabrało tyle czasu? Bo okazuje się, że to nie takie proste. Waldemar M. jest chory, a chorego policja może zatrzymać jedynie w asyście ambulansu i lekarza.

- Mogliśmy jechać po niego tylko wtedy, kiedy urząd marszałkowski przydzieli nam ambulans i lekarza - wyjaśnia Mirosław Dziadek, rzecznik Komendy Powiatowej Policji w Brzegu. - Za każdym razem wymagało to koordynacji, a więc czasu.

Na dodatek policjanci nie mogli jechać po Waldemara M. nocą, nie mogli też wyważyć drzwi jego mieszkania.

- Tu gliniarze nie są winni, oni mają niewielkie pole manewru - komentuje jeden z opolskich policjantów. - Ten człowiek powinien zostać zatrzymany zaraz po decyzji sądu, dla jego dobra i otoczenia. A jeśli się nie dało, to powinien zostać objęty opieką i nadzorem. Tylko że u nas wszystko działa tylko na papierze, nie ma żadnej koordynacji między instytucjami, wymiany informacji. Nikt tego nie ogarnia, dziw, że to wszystko jeszcze nie runęło…

Stanisław Łągiewka, szef Departamentu Zdrowia i Spraw Społecznych Urzędu Marszałkowskiego w Opolu, mówi, że jest jeszcze inny problem - liczba miejsc na zamkniętych oddziałach psychiatrycznych.

- Jest ich zdecydowanie za mało, żeby móc umieścić kogoś tam natychmiast - przyznaje Łągiewka. - My realizujemy, co do nas należy, ale w tym przypadku po raz pierwszy spotykamy się z takim problemem. Rzeczywiście, dzwonili do nas z policji z pytaniem, czy zwrócimy im pieniądze, bo chcieli sami załatwić ambulans. Ale my, zgodnie z przepisami, możemy zapłacić tylko przewoźnikowi z ambulansem. Poza tym jeśli coś nie działa, to wina nie leży po jednej stronie…

Win jest więcej. Państwo zafundowało Annie G. sąsiedztwo człowieka, którego ta panicznie się boi, i słusznie, bo chciał ją zabić. Ale skoro tak, to jak zadbało o jej bezpieczeństwo, co jej doradziło?

- Sędzia w Nysie powiedział mi, że zanim go zabiorą, mam być cicho i niczym go nie prowokować - mówi Anna G. - Ale kiedy miałam z synem Michałem problemy, bo na każdej lekcji wydzwaniał do mnie, pytając, czy nic mi się nie stało, to poszłam z nim do psychologa i przy okazji zapytałam go, co powinnam robić, to usłyszałam, że nie mam się przed sąsiadem chować i normalnie żyć.

Teoretycznie losem Waldemara M., chorego człowieka, który, jak wynika z dokumentów, "utrzymuje się z nieustalonego źródła dochodów", powinna się zainteresować pomoc społeczna. Jeszcze przed jego zatrzymaniem przez policję zapytaliśmy OPS w Grodkowie, czy w ostatnim czasie do Waldemara M. zajrzał pracownik socjalny.

- Policjanci powiedzieli, że nie mamy o tej sprawie w ogóle rozmawiać, bo to oni są zobowiązani działać w tym zakresie - stwierdziła szefowa OPS. A na pytanie o sytuację Anny G. i jej rodziny odparła: - Ta pani wie, co ma robić, my nie będziemy przy nich stali ani dzwonili.

Stanisław Łągiewka nie uważa, żeby OPS w Grodkowie czegoś zaniedbał. - Człowiek sam się musi do nich zgłosić, żeby wiedzieli, że on istnieje - argumentuje. - Jeśli się nie zgłasza, to skąd mają wiedzieć o jego istnieniu?

Wkrótce po rozmowie dziennikarki z OPS w Grodkowie u Anny G. pojawił się pracownik socjalny, radząc jej, że nie powinna się kontaktować z dziennikarzem. I pewnie posłucha, bo mieszkając z piątką dzieci w popegeerowskiej wsi nie uniknie prośby o pomoc w OPS. Ale strachu przed tym, że Waldemar M. znów pojawi się pod jej drzwiami, długo się nie pozbędzie.

Sędzia Katarzyna Czerwieńska-Koncur z II Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Nysie mówi, że nie wiadomo, jak długo Waldemar M. będzie przebywał na oddziale w warunkach zamkniętych. To zależy wyłącznie od decyzji lekarzy psychiatrów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska