Bigos z knedlikami, czyli polsko-czeska granica

Archiwum
W marcu tego roku Janusz Chrzanowski sfotografował czeskich robotników, jak betonują zaporę na przejeździe przez granicę. Stare wróciło.
W marcu tego roku Janusz Chrzanowski sfotografował czeskich robotników, jak betonują zaporę na przejeździe przez granicę. Stare wróciło. Archiwum
Pięć lat temu Polska i Czechy weszły do Strefy Schengen. Podniesiono szlabany. Peryferie dwóch krajów zetknęły się plecami.

Ledwie w grudniu zdemontowali szlaban na starej drodze w Jasienicy Górnej, do Ewy Chludzińskiej przyszła Czeszka Milada, sąsiadka zza płotu.

- Długie lata żyliśmy obok siebie - opowiada pani Ewa. - Znaliśmy się, rozmawialiśmy, ale zawsze na odległość. Nie mogliśmy się spotkać, bo między nami była granica.

Ich domy stoją od siebie kilkadziesiąt metrów. Za płotem Chludzińskiej biegnie pas graniczny. Do 2007 roku we wsi była strażnica, żołnierze Straży Granicznej chodzili po granicy i pilnowali. Nikt z miejscowych nie wybierał się do czeskich sąsiadów, bo najbliższe przejście małego ruchu było dwa kilometry dalej, w Zwanowicach.

- Wtedy, za pierwszym razem, Milada przyszła zaprosić mnie, żebym obejrzała ich barak, czyli dom - opowiada dalej Ewa Chludzińska. - To starsze małżeństwo, pochodzą z Opawy. Bardzo mili ludzie. On jest byłym wojskowym, ona zootechnikiem. Na emeryturze przenieśli się na wieś, żeby znaleźć ciszę i spokój. Widziałam, jak remontowali swój dom, wcześniej nigdy tam nie byłam.

Potem była rewizyta i pierwsza wspólna kawa po polskiej stronie. Karel wyciął kawałek siatki w płocie pani Ewy, żeby zrobić bezpośrednie przejście między domami.

- Teraz odwiedzamy się prawie codziennie - mówi mieszkanka Jasienicy. - Mam z nimi bliższy kontakt niż z sąsiadami w swojej wiosce. Kiedy wracam z dłuższego wyjazdu, to zapraszają mnie na obiad. Popatrzą na dom, przypilnują. Ja wożę ich samochodem do Jawornika na zakupy.

Kawałek dalej mieszka jeszcze drugie małżeństwo z Opawy, ale oni przyjeżdżają tylko na weekendy. Czasem w piątek czy sobotę robimy wspólne posiady aż do późnego wieczora. Śpiewamy, gawędzimy. Porównujemy swoje życie. Oni mówią, że my mamy lepiej. Narzekają na swój rząd. Mówię im wtedy: Nie martwcie się, u nas jest całkiem tak samo.

Zwykła przyjaźń

Polska Jasienica Górna i czeskie Horni Hermanice były kiedyś jedną wioską. 250 lat temu, po wojnach śląskich, Prusy i Austria podzieliły Śląsk między siebie i wytyczyły nową granicę, przecinając kilka podsudeckich wiosek.

Po 1945 roku przejazd między domami został szczelnie zamknięty. Teraz miejscowi tylko trochę narzekają, że odkąd otwarto wąską drogę na przestrzał, więcej obcych aut jeździ przez ich miejscowość.

- Ja tam jestem zadowolona z otwartej granicy - mówi Teresa Pydych z Jasienicy. - Mam teraz blisko do czeskiego lasu, chodzę do nich na grzyby. Ostatnio, kiedy wracałam, jedna Czeszka, znajoma z widzenia, zaprosiła mnie na kawę. Rozmawiałyśmy, jak się żyje u nich, jak u nas. O tym, że u nich częściej się pali zwłoki po śmierci niż u nas. Że ostatnio podrożało w Czechach.

W Jasienicy Górnej czeski pług odśnieża w zimie 300 metrów polskiej drogi. Polski pług dojeżdżał tylko do przystanku autobusowego, gdzie łatwiej było kierowcy nawrócić. Domy leżące dalej zostawały nie odśnieżone. Mieszkańcy dzwonili do gminy z interwencjami, narzekali. Odkąd zdjęto szlaban na granicy, wystarczyło Czechów poprosić, żeby pługopiaskarką zjechali kawałek niżej. Im też wygodniej nawrócić przy polskim przystanku.

- Jeszcze drobnym kamieniem posypią, jak jest ślisko - dodaje pani Teresa. - To oni też zalali asfaltem dziury w drodze, choć to już było po naszej stronie. Po żniwach wąską drogą przez granicę ciągnęły do czeskiej Widnawy traktory ze zbożem. Nasi rolnicy odkryli czeski skup zboża, który nie dość, że jest dla nich bliżej, to jeszcze w przeliczeniu wyższe ceny zaoferował za tonę.

- Bardzo dużo ludzi z tego skorzystało - mówi Teresa Pydych. - Płacili bez problemów, nikt nie narzekał.
Anna Cokotowa ze Sławniowic, kolejnej podzielonej 250 lat temu śląskiej wioski, z czułością patrzy na graniczny słupek przy swoim płocie.

- Odkąd wojsko odeszło, nikt go więcej nie malował - śmieje się starsza kobieta. - Ale trzyma się jakoś, bo stara farba była mocna jak diabeł.

Płot Cokotowej leży przy samej granicznej linii. Do czeskich zabudowań ma kilkanaście metrów. Dawniej żołnierze WOP chodzili jej po podwórzu i zaglądali do domu na herbatę w zimne dni.
- Mnie się teraz bardzo dobrze żyje z Czechami, ale tych wojaków też mi brakuje - przyznaje ze śmiechem.

Anna Cokotowa od młodości sąsiaduje z kilkoma czeskimi rodzinami w Velkich Kuneticach. Kiedyś mogła tylko do nich wołać przez drogę, bo WOP sprawdzał każdy ślad stopy na bronowanej ziemi pasa granicznego.

Dopiero w latach 90. wieś wystąpiła do Straży Granicznej o zgodę, żeby raz do roku odwiedzić sąsiadów w ich kościele, gdy jest odpust w Kuneticach. Pierwszym razem poszli do nich na mszę przez dziurę w płocie Cokotowej, a strażnik stał w przejściu i sprawdzał każdemu dokumenty. Teraz sąsiadka Czeszka woła babcię Cokotową na kosztowanie, gdy ugotuje coś smacznego.

- Dalej chodzę do nich do kościółka raz w miesiącu, a czeski proboszcz wpada do mnie na kawę - opowiada Cokotowa. - Jak sobie z naszym proboszczem muszą coś ważnego przekazać, to się umawiają u mnie. Listów nie ma co pisać, bo długo idą. Telefonować drogo, lepiej się spotkać na kawie, a przy okazji zawsze się trochę pośmiejemy. Przed tym Schengen bałam się, bo nie wiadomo, kto teraz skąd przyjedzie, narobi jakiejś biedy i zniknie. Ale od tych pięciu lat nie było żadnych problemów we wsi. I oby tak dalej, to będzie prawdziwy cud.

Zwykłe życie

Na granicy ludzie mówią: Nic się u nas nie zmieniło po Schengen. Po pięciu latach przestali dostrzegać, że po prostu zrobiło się normalniej. Że bez problemu można pojechać do sklepu w prawo albo w lewo. Na spacer tu albo do nich.

Nikogo już nie dziwi, jak polskie chłopy przesiadują w czeskich gospodach. A polska młodzież jeździ do czeskich dyskotek. Mieszane małżeństwa też już spowszedniały. Zdarzył się nawet pierwszy polsko-czeski rozwód.

O ruchu na granicy decydują nie politycy, ale aktualny kurs korony do złotówki. Teraz Czesi walą do nas pieszo i autami po wszelkie artykuły, bo od kilku lat mają w Polsce taniej. Zamawiają polskie towary w internetowym Allegro, a jako miejsce dostawy podają adres zaprzyjaźnionych Polaków. Chętnych do pracy w Czechach też nie brakuje, jeśli tylko jest tam praca. W firmach przy granicy szczególnym powodzeniem cieszą się teraz polscy spawacze.

- Co prawda muszę codziennie dojechać 40 kilometrów samochodem, ale do Opola albo Krapkowic też mam daleko, a płacą mniej niż w Czechach - opowiada Karol Ziemba z Dębowca, który pracuje przy remoncie wagonów w Krnowie. Z Prudnika do Krnowa jeździ codziennie kilka samochodów ze spawaczami.

- Przez Czechy mam bliżej do Lądka Zdroju - mówi Anna Legutko z przygranicznych Dziewiętlic pod Paczkowem. - Oszczędzam 20 kilometrów. Z rodziną odkrywamy dopiero tamte tereny, poznajemy okolice. W zimie wybieramy się na narty na czeskie stoki. Ale znajomych jeszcze tam nie znalazłam.

- W moim gospodarstwie agroturystycznym goszczę ludzi z Poznania, Warszawy, Szczecina - mówi Elżbieta Bodnar-Cieluch z Dębowca. -Idą sobie pieszo albo jadą rowerkiem przez granicę do czeskiego Jindrzichowa na knedliki i piwo. Albo autem jadą na górską wycieczkę na Pradziada i są bardzo zadowoleni z czeskich atrakcji. Dla turystyki Schengen to bardzo dobre rozwiązanie.

Zwykła zawiść

W Podlesiu na granicy nie jest tak przyjemnie. Może dlatego, że Polacy sąsiadują z dużym zakładem, a nie ze zwykłymi ludźmi.

- Niestety, u nas wróciły dawne czasy - żali się Janusz Chrzanowski, który mieszka na wprost granicznego mostu przez rzeczkę Oleśnicę. W ostatnią sobotę, kiedy spadł pierwszy śnieg, Chrzanowski i wielu innych mieszkańców wioski nie dojechało do miasta.

Jedyna polska droga prowadzi serpentynami na stok Tylnej Kopy i w zimie często jest nieprzejezdna. Tymczasem zaraz za rzeczką, po czeskiej stronie biegnie wygodna szosa do Mikulowic. Wystarczy przejechać graniczny most i kilkadziesiąt metrów polnej drogi.

- Przez trzy lata po otwarciu granic nie było żadnych problemów z przejazdem - wspomina Chrzanowski. - Problemy się zaczęły, kiedy w Podlesiu Frotex zamknął przędzalnię. Budynek opustoszał. Ktoś z czeskiej strony obrzucał go kamieniami i powybijał okna.

Polska policja robiła jakieś śledztwo w tej sprawie i od tego czasu władze zakładu zaczęły nam w rewanżu utrudniać przejazd koło swojego płotu.

Zabawa w kotka i myszkę trwała dwa lata. Zakład przysyłał swoich robotników i wmurowywał metalowy słup na przejeździe do granicznego mostu, żeby Polacy nie mogli skorzystać. W nocy ktoś z Polaków ten słupek wyrywał, albo wycinał. Czesi stawiali nowy. Wreszcie wiosną tego roku robotnicy z zakładu przywieźli na miejsce skalny głaz, a obok wmurowali betonową, głęboką zaporę. U starosty Zlatych Hor interweniował burmistrz Głuchołaz, powiadomiono parlamentarny zespół polsko-czeski. A zapora stoi, jak stała. Zakład się broni, że postawił ją na swojej ziemi. Bo może.

- Zwykła złośliwość, żeby nam utrudnić życie - podsumowuje Janusz Chrzanowski. - Przyjeżdżają tu od polskiej strony auta nawet z obcymi rejestracjami. Ludzie przystają, patrzą na zaporę i muszą zawracać. Nie da się tego ominąć, chyba tylko pieszo albo na rowerze.

Katalog spraw nie załatwionych przez pięć lat jest dłuższy. Jak choćby absurdalny problem przystanku kolejowego w centrum Głuchołaz, na czeskiej linii kolejowej, zamkniętego w 1945 roku. Gdyby go uruchomić, podróżni mieliby bliżej do centrum miasta. Ale się nie da.

Ktoś gdzieś rzucił kamień w tryby. Brakuje nawyków wspólnego planowania, dogadywania się, łączenia możliwości. Szkół na polskim pograniczu uczących dzieci po czesku wcale nie przybywa. Nadal jest to bardziej ciekawostka niż przedmiot potrzebny w dorosłym życiu.

Martwi, że nyska uczelnia wyższa zamknęła kierunek kształcenia - język czeski. Brakowało chętnych. Nie widać obecności lokalnych, drobnych firm po drugiej stronie granicy. Splajtowały niektóre kwitnące dawniej na granicach markety z piwem, alkoholem i słodyczami. Nawet Wietnamczyków dobiły ostatnie kontrole w poszukiwaniu czeskiej wódki skażonej metanolem.

Nie widać wspólnych projektów komunalnych, wodociągów, sieci kanalizacyjnych, gazowych. Opolszczyznę omijają też duże, międzyrządowe projekty komunikacyjne. Z dawnej gęstej sieci kolejowej zostały strzępy. Sieć drogowa polepsza się dzięki unijnym pieniądzom, ale daleko jej do stanu z 1945 roku. Pogranicze po obu stronach wyludnia się szybciej niż średnia wojewódzka.

Podnosząc graniczne szlabany między Opolem a Ołomuńcem, dwa końce świata zetknęły się tyłami. Bieda podała rękę biedzie. Ale przynajmniej niektórym żyje się weselej.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska