Cyryl Ratajczak: Broniłem Ryszarda Kowalczyka

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Cyryl Ratajczak wykonywał zawód adwokata przez 56 lat.
Cyryl Ratajczak wykonywał zawód adwokata przez 56 lat. Krzysztof Ogiolda
Cyryl Ratajczak w pamięci Opolan zapisał się przede wszystkim jako obrońca działaczy "Solidarności" w czasie stanu wojennego. Ale największą w życiu odwagą wykazał się dekadę wcześniej, kiedy podjął się obrony Ryszarda Kowalczyka, jednego z braci sądzonych za wysadzenie auli opolskiej WSP.

- UB tak wtedy zastraszyło środowisko adwokatów - przyznaje mecenas Ratajcza - że nikt inny się tego nie podjął nie tylko w Opolu, ale i w Polsce. Mnie poprosiła o pomoc żona Ryszarda Kowalczyka. Nie odmówiłem.

Jerzy, drugi z braci, dostał w końcu adwokata z urzędu. Ale na odpowiedni poziom jego obronę wprowadził dopiero mecenas Adam Gutowicz, którego udało mi się nakłonić, czy raczej uprosić, w postępowaniu odwoławczym przed Sądem Najwyższym.

Cyryl Ratajczak pamięta dobrze, że Jerzy nie ukrywał - także w czasie procesu, że nienawidzi komunizmu i to było głównym motywem jego działania.

- Jeździł pod Warszawę, tam rozbrajał pozostałości uzbrojenia wojennego i gromadził odpowiednią ilość materiału wybuchowego, przygotowując się do wysadzenia auli, co nastąpiło w październiku 1971 roku - wspomina mecenas.

Cyryl Ratajczak bronił jego brata, dra Ryszarda Kowalczyka, docenta na WSP sądzonego za współudział w wysadzeniu auli.

- Razem ze mną Ryszarda bronił mecenas warszawski, który w przeszłości był prokuratorem wojskowym. Mnie się wydawało, że nam to zapewni trochę bezpieczeństwa. On był nawet w moim mieszkaniu, trzeba było uzgodnić jakąś linię obrony. Dopiero po czasie zorientowałem się, że wszystkie te nasze rozmowy były nagrywane. Kiedy jeździłem do mojego klienta, jeszcze w okresie śledztwa, do Warszawy, praktycznie nie rozmawialiśmy. Wyciągałem papier, coś do pisania, porozumiewaliśmy się wyłącznie na piśmie. Tam byłem pewien podsłuchu.

Jakby mało było zastraszania i bicia, wobec Ryszarda Kowalczyka zastosowano także jakieś środki chemiczne. Wszystko dlatego, że oskarżony przez długie miesiące śledztwa nie mówił praktycznie nic poza powtarzaniem formuły: Odmawiam odpowiedzi.
- Kiedyś przyjechałem do niego, a on opowiadał mi, jak wyglądało jego ostatnie przesłuchanie. Nie wiem, co się stało, ale tak mi się zachciało mówić - opowiadał mój klient, że relacjonowałem im nawet jakieś historie sprzed 15-20 lat, kiedy jako młodzi ludzie coś tam knuliśmy z bratem przeciw systemowi. Wyciągnęli ze mnie nawet to.

Okrutna kara

Jerzego Kowalczyka skazano na karę śmierci zamienioną aktem łaski Rady Państwa na 25 lat więzienia. Ryszard został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Sąd Najwyższy mimo znakomitej obrony mecenasa Gutowicza utrzymał ten wyrok w mocy.

- Myślę, że obu braci przed śmiercią uratowało to, że w tym samym 1972 roku, gdy odbywał się ich proces, rozpoczęły się właśnie intensywne przygotowania do Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Przed planowanym już wtedy spotkaniem w Helsinkach głośno zrobiło się o obronie praw człowieka. Władzom w pewnym sensie nie wypadało pozbawiać życia sprawców eksplozji, w której aula wprawdzie została doszczętnie zniszczona, ale nikt nie zginął, nawet nie został ranny.

Natomiast karę odbywali obaj w bardzo trudnych warunkach.
- Mój klient trafił zakładu karnego w Bartoszycach na północy Polski, daleko od domu i znanego z bardzo surowego rygoru - wspomina mecenas Ratajczak. - Umieszczono go w celi z najgorszymi szumowinami, w dodatku na usługach UB. To była pełna inwigilacja.

Cokolwiek powiedział, usłużni współwięźniowie donosili gdzie trzeba. W dodatku zaprzęgnięto go do pracy przy produkcji jakichś śrubek, tak przy tym zawyżając normę, że była ona praktycznie nie do wykonania. To był jakiś obłęd. A przecież jego odpowiedzialność była zupełnie niewspółmierna w stosunku do wysokiego wyroku. Cała jego wina, w moim przekonaniu, polegała na tym, że wiedział, iż jego brat coś tam robi przy auli.

O tym, jak sam był nachodzony i zniechęcany do udziału w procesie przez funkcjonariuszy bezpieczeństwa, mecenas Ratajczak mówić nie chce. - Skoro potrafili inwigilować papieża na Watykanie, to i mnie obserwowali - rzuca tylko i przechodzi do opowieści o przebiegu procesu.

Syn powstańca

- Przewodniczącym składu był sędzia, który niesamowicie ulegał komunie. Ale w czasie tego procesu próbował się zachowywać w miarę przyzwoicie. Pamiętam, że wyrok ogłaszał załamanym głosem. Myślę, że wszyscy mieliśmy wtedy poczucie, że orzekł taki wyrok, jak mu kazali. Ale odwagi trochę mu z pewnością brakło. Z prawnego punktu widzenia były podstawy, żeby wydać wyrok przynajmniej trochę łagodniejszy. Skoro całe zdarzenie było tak zaplanowane, by poza stratami materialnymi innych konsekwencji nie było.

- W czasie sprawy Kowalczyków należałem do zarządu PZPN, na czele którego stał wtedy niejaki Wiesław Ociepka, minister spraw wewnętrzynych. Byliśmy oczywiście po imieniu. On, wielki partyjny i funkcjonariusz państwa, a ja w porównaniu z nim nikt. I to on jako pierwszy zapytał mnie wówczas, czy się bałem bronić Kowalczyków. A czego miałem się bać? - odpowiadałem wtedy i dziś mówię dokładnie to samo. Jestem synem powstańca wielkopolskiego, a w Wielkopolsce walka o niepodległość, tęsknota za prawdziwą Polską, którą każdy nosi w sercu, była czymś naturalnym.

Urzędowi Bezpieczeństwa podpadłem wcześnie. Kiedy w 1947 odbywały się wybory, siedziałem sześć tygodni. Zresztą razem z ojcem, który miał nieszczęście przyjaźnić się z posłem mikołajczykowskiego PSL-u. Na studia przyjęto mnie z wielkimi kłopotami. To wszystko zostawiło we mnie głęboki ślad i przeświadczenie, które poniosłem w te 56 lat swojego adwokackiego życia. Że z niesprawiedliwością, niezależnie od tego, kogo dotyka, trzeba walczyć. A poza wszystkim adwokat bać się nie może.

Mecenas Ratajczak od prawie pół wieku pod powiekami nosi jeszcze jedną sprawę. Ani trochę polityczną, ale dla adwokata wcale nie łatwiejszą od procesu Kowalczyków. Jego klientem na początku lat 60. był młody żołnierz.

Trzech zabił,

- Dostał rozkaz, by pojechać pociągiem z Opola do Lublińca - opowiada Cyryl Ratajczak. - Jego zadaniem było szukanie żołnierzy, jak to się mówi, na lewiźnie. Namówiony przez jednego z kolegów pojechał do Kluczborka. Miał tam na jego prośbę coś przekazać. Został tam przyjęty i poczęstowany alkoholem.

Do nieszczęścia doszło w drodze z Kluczborka do Lublińca. Żołnierz nagle, nie wiadomo dlaczego, wyciągnął w pociągu pistolet i zaczął strzelać. Troje współpasażerów zabił. Osiem osób ranił.

- Razem z kolegą zatrzymali pociąg, poszli w pole, dodatkowo spacyfikowali dróżnika - wspomina Cyryl Ratajczak. - I tam mój klient zasnął. Sytuacja niewyobrażalna, na pierwszy rzut oka bez wyjścia. Bo czego tu bronić? A skończyła się pomyślnie. Od zarzutu zabójstwa i usiłowania zabójstwa żołnierz został uniewinniony.

Trochę pomógł niski poziom wojskowej prokuratury w tamtym czasie. Pracowało w niej sporo osób przyuczonych do zawodu, bez studiów prawniczych. Cyryl Ratajczak nie kryje, że prokuratorzy prowadzili to postępowanie źle. Wydawało im się, że fakty są tak oczywiste, że w ogóle nie ma o czym mówić.

- Gdyby prokuratura w czasie śledztwa dopuściła biegłych dla zbadania funkcji psychicznych żołnierza, to przestraszeni lekarze pewnie oceniliby, że był on w pełni władz psychicznych i to by go pogrzebało - przyznaje mecenas. - Ale prokuratorzy tego nie zrobili, co mnie bardzo ucieszyło. A sądownictwo wojskowe po 1956 roku wyraźnie się zmieniło. Pozbyto się sędziów, którzy orzekali karę śmierci na zamówienie. Zastąpiła ich lepiej przygotowana kadra. Nawet jeśli jeszcze bez studiów prawniczych, to mająca obycie i rozum. Więc w czasie procesu ja zawnioskowałem o dowód z opinii biegłych. Było ich dwóch, jeden docent, drugi doktor z Akademii Medycznej we Wrocławiu. Przeprowadzili badania i uznali, że mamy do czynienia z tzw. upojeniem patologicznym.

Upojenie patologiczne to przemijający stan psychozy połączonej z agresją, nagłym brutalnym wyładowaniem ruchowym oraz niepamięcią całkowitą lub częściową. Może ono występować u ludzi z zaburzeniami osobowości, zaburzeniami psychicznymi lub w wyniku współdziałania alkoholu z innymi środkami psychoaktywnymi.

- To jest przypadek psychiatryczny - komentuje mecenas Ratajczak - który nie daje podstawy do skazania, bo w tym przypadku nie ma mowy o odpowiedzialności. Do tego, by upojenie patologiczne nastąpiło, nie trzeba wypić wielkiej ilości alkoholu. Gdyby ten żołnierz zalał pałę kompletnie, to by go pogrążyło. A on wypił niewielką ilość alkoholu. Ale orzeczenie biegłych i tak było odważne. W komunie tendencja była taka, by za podobne przestępstwa karać bardzo surowo. Tymczasem mój klient został uniewinniony.

Prokurator oczywiście apelował i sprawa trafiła aż do Sądu Najwyższego. Orzekał sędzia Drohomirecki, który zapracował sobie na przydomek "krwawy". Na szczęście po odwilży 1956 roku Najwyższy Sąd Wojskowy po wyroku uniewinniającym nie mógł oskarżonego skazać. Mógł tylko skierować sprawę do ponownego rozpoznania. Zrobił to, ale z wytycznymi, że upojenie patologiczne to są raczej akademickie wywody. Sąd Najwyższy stał też na stanowisku, że tak czy inaczej żołnierz powinien odpowiadać za niewykonanie rozkazu, bo miał patrolować pociąg, a nie jechać do znajomego napić się wódki.

- To był swego rodzaju cud - przyznaje Cyryl Ratajczak. - Ponieważ Sąd Najwyższy polemizował z opinią wrocławskich biegłych, sąd w drugiej instancji z urzędu dopuścił dowód z opinii Stanisława Batawi, słynnego psychiatry i kryminologa, profesora Uniwersytetu Warszawskiego i dyrektora szpitala psychiatrycznego w Tworkach.

Do owych Tworek mój klient trafił na obserwację i trwała ona w sumie osiem miesięcy. Do tego szpitala przyjechał w dodatku z Wiednia kolega profesora Batawi. Profesor włączył go do wydania końcowej opinii. Obaj podtrzymali diagnozę o upojeniu patologicznym. Kończy się przewód sądowy. Ja wywodzę, że nie ma mowy o skazaniu, pewien sukcesu trochę sobie pokpiwam. Ale krwawy Drohomirecki nie ustąpił. Prokurator także i nie mogąc domagać się kary śmierci, żądał za niewykonanie rozkazu dla mojego klienta pięciu lat pozbawienia wolności.

Amnestii nie będzie

Sąd udał się na naradę, która trwała co najmniej pięć godzin. Po tym czasie sędziowie wychodzą i informują, że wyrok zapadnie za trzy dni.

- I to pokazuje, jak działała komuna - mówi Cyryl Ratajczak. - Następnego dnia ukazała się amnestia obejmująca kary do pięciu lat więzienia. Ale trzeciego dnia sąd we Wrocławiu orzekł karę sześciu lat, żeby na pewno amnestia tego żołnierza nie objęła. Wyobrażam sobie, jakie tam musiały być naciski, choć skład orzekający wtedy był dosyć przyzwoity.
Żołnierz trafił do więzienia w Zielonej Górze. Kiedy można było wystąpić o przedterminowe zwolnienie, mecenas Ratajczak złożył odpowiedni wniosek. Poparł go zarówno zakład karny, jak i prokurator.

- I wtedy nastąpiła puenta, której nigdy bym się nie spodziewał - podsumowuje Cyryl Ratajczak. - Wprowadzają więźnia, a on mówi, że cofa wniosek o warunkowe zwolnienie. On miał o czym myśleć, odbywając karę. Doszedł do przekonania, że chce i powinien ją odsiedzieć do końca.
Sumienie okazało się silniejsze od prawa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska