Każdy może zmartwychwstać. Dlatego uwierz w cud, nawet jeśli nie wierzysz

Zbigniew Górniak
Pan Bronisław, pierwszy kawalarz, kpi sobie z choroby, bo rak może zjeść kości, ale nie zje pogody ducha.
Pan Bronisław, pierwszy kawalarz, kpi sobie z choroby, bo rak może zjeść kości, ale nie zje pogody ducha. Fot. Paweł Stauffer [O]
Aneta Oleśków z Opola wróciła do żywych razem z Jezusem Chrystusem, bo dokładnie w Wielką Niedzielę roku 2012. Zmartwychwstała, ale w złym humorze, gdyż nie potrafiła nawet podziękować za swój powrót. W śpiączce zapomniała bowiem wszystkich słów.

- Nawet pan nie wie, jakie to paskudne uczucie. Wiesz, co chcesz powiedzieć, ale nie potrafisz tego zrobić nawet w myślach - wspomina i dodaje, że to wybudzenie nie było jeszcze tym największym cudem, którego doświadczyła. - Bo cud, proszę pana, stał się dopiero potem.

Ale najpierw trzeba się cofnąć do dnia, kiedy Aneta Oleśków jako bezrobotna zostaje skierowana przez pośredniak do niemieckiej firmy produkującej kable. Firma wysyła ją na szkolenie do Niemiec. Jest listopad 2011 roku. Po całodniowym kursie pani Aneta kładzie się w hotelu do łóżka, budzi się w szpitalu w Regensburgu. Pochyla się nad nią lekarz. To Polak. Młody, sympatyczny, ale zakłopotany.

- Nie wiem, jak to pani powiedzieć…

- Niech pan powie normalnie.

- Guz mózgu. Nieoperacyjny gwiaździak.

Następnego dnia rano, po tym, jak Aneta usłyszała wyrok o nieoperacyjnym raku mózgu, kobieta traci przytomność. Na pięć miesięcy. Budzi się w Wielkanoc roku następnego w ośrodku medycznym „Samarytanin” w Opolu, prowadzonym przez człowieka o wymownym i pasującym do miejsca nazwisku. To doktor Cezary Juda, onkolog, specjalista medycyny paliatywnej. Słowo „paliatywny” pochodzi od łacińskiego pallium, płaszcz. Płaszczem okrywano dawniej umierającego. Sam święty Juda jest natomiast patronem od spraw beznadziejnych. Miał na imię Tadeusz i był jednym z dwunastu apostołów. Na słynnym obrazie Leonarda da Vinci „Ostatnia wieczerza” to ten z siwą brodą, drugi od prawej. Zamordowano go w Persji, czyli w dzisiejszym Iranie, za niesienie wiary - około roku 80. Dziś też by go tam za to zabito.

- Ten cud, który stał się po przebudzeniu, polegał na tym, że guz w mojej głowie zaczął się zmniejszać. Bóg rękami doktora Judy podarował mi nowe życie - opowiada Aneta i na dowód tego, jak bardzo wtedy się cieszyła, pokazuje w telefonie zdjęcie swojej łysej po chemioterapii głowy. Poprosiła pielęgniarkę, aby narysowała jej na czaszce śmiejącego się emotikona. Bo kto nie żartuje, ten choruje.

Zjeść po ludzku zupę

Ręce doktora Judy, którymi, jak chce Aneta, kierował Bóg, wypisywały kolejne skierowania i recepty. Naświetlania, chemia, eksperymentalne leczenie. Aneta żyje, ma się dobrze, chodzi, wyszywa, dużo mówi, a jak mówi, to nie skąpi sobie słowa „cud”.

- Ja też często używam słowa „cud” - zwierza się Marianna Grajoszek, siostra oddziałowa w „Samarytaninie”. - Prawie codziennie. Przy czym w moim pojęciu cud nie jest dany na lata. Czasem jest dany na godziny. Bo czyż nie jest cudem to, że ktoś po roku karmienia go rurką, siada do stołu, bierze łyżkę i samodzielnie je zupę?

Stoimy na korytarzu oddziału opieki paliatywnej „Samarytanina”, urządzonego w monumentalnej opolskiej willi zbudowanej przez Cyganów, a Marianna Grajoszek pokazuje anioła stojącego na szafie. Jest obwieszony różańcami. Większość tych, którzy zawiesili mu na szyi różaniec, już nie żyje. A wieszali w podziękowaniu za swoje małe cuda: za zjedzoną po ludzku zupę, za doczekanego wnuka, za ostatnią zabawę z ukochanym psem, bo do „Samarytanina” można przychodzić ze zwierzętami.

Tego anioła podarowała ośrodkowi Barbara Labuzda z Wawelna. Miała za co. Dokładnie 10 lat temu poszła na wcześniejszą emeryturę. Czego to sobie nie obiecywała! Gimnastyka, świeże soki z warzyw, rower. Wolnością nie nacieszyła się nawet przez miesiąc. Bo nagle - potworny ból kości. Taki nie do wytrzymania. Co noc bolało coś innego. Raz noga, raz biodra, raz kręgosłup. W organizmie zbierała się woda, pani Barbara puchła, dusiła się. Diagnoza: rak kości. Chłoniak złośliwy typu T.

- Ojej - wykrzykuje ze zgrozą Aneta Oleśków, gdy słyszy to „te”. Siedzimy w czwórkę w pokoju zabiegowym „Samarytanina” - dołączył do nas na wózku inwalidzkim Bronisław Kutrowski, Kresowiak z Buczacza, potem nauczyciel chemii i geografii w technikum leśnym w Tułowicach. Pierwszy kawalarz szpitala, hecownik. Siedzi na wózku, gdyż rak zagnieździł mu się w miednicy. Kość jest tak krucha, że gdyby upadł, rozsypałby się od środka. Pyta, czy może opowiedzieć nieprzyzwoity kawał. Może, ale dopiero w męskim gronie, na razie dajemy dokończyć opowieść pani Barbarze.

- Osiem cykli chemii. Końskie dawki. Przerzuty do płuc. Radioterapia. Endoproteza biodra, bo chemia zniszczyła kości. W najlepszym razie miałam żyć pięć lat, a żyję już dziesięć. Doczekałam się wnuka. Bliscy w ogóle nie traktują mnie już jak chorej. Czasem mnie to denerwuje, ale bardziej chyba złościłoby, gdybym była dla nich wieczną pacjentką. Czasem tylko w nocy budzę się i jest we mnie strach. Nocne lęki, których nie umiem wytłumaczyć.

Doktor Cezary Juda: - My tu chodzimy po cienkiej granicy między śmiercią a życiem, między miłością a nienawiścią. Bo kiedy czasem się nie udaje, to bywa, że stajemy się dla rodziny zmarłego wrogiem, a nie Bogiem. I wtedy nie pomaga nawet moje dobre nazwisko.
A potem żyła długo...

Henryk Olechnowicz to jeden z najsławniejszych w Polsce torakochirurgów. Operuje płuca, przełyki, tchawice. Na studiach marzył, aby wynaleźć lekarstwo na raka i dostać za to Nobla. Nie udało się, za to w swej ukochanej Małopolsce wydźwignął chirurgię klatki piersiowej do poziomu europejskiego. Pacjenci i ich rodziny mówią o nim „cudotwórca”. Uważają, że podczas operacji rękami Henryka Olechnowicza kieruje Bóg. Zamawiają msze dziękczynne w jego intencji. Ostatnio w Zakopanem, gdzie doktor zoperował, jak sam mówi, z duszą na ramieniu - górala, który od 16 lat chodził z rurą w szyi. Teraz w miejscu rury biegnie zgrabny szew, a oddech pacjenta nie budzi zastrzeżeń. Mimo usilnych zaproszeń, doktor nie poszedł na mszę.

- Jestem wierzący, ale krępują mnie takie oznaki wdzięczności, nie chcę się afiszować - mówi.

Jest jeszcze jeden powód tej kościelnej wstrzemięźliwości doktora Olechnowicza. To jego lekarski racjonalizm.

- Nie wierzę w przypadki nadprzyrodzone - tłumaczy. - Nigdy nie zetknąłem się z przełomem w chorobie, który dałby się przypisać uzdrowicielom. Gdy do Polski przyjeżdżał Harris, chorzy nagminnie wypisywali się ze szpitali, by pójść na jego seans. I wracali do mnie, bo operacja była nieunikniona. Miałem też na stole tak ciężkie przypadki, tak masywne krwotoki, że sądziłem, iż pacjent nie przeżyje. A przeżywał. Tyle tylko, że ja zawsze sobie to jakoś logiczne potrafiłem zanalizować i uzasadnić, nie dostrzegałem w tym cudu - ciągnie doktor. - Poza jednym wyjątkiem…

To było dokładnie 50 lat temu. Henryk Olechnowicz asystował wtedy jako początkujący lekarz w stołecznej Klinice Chirurgii Ogólnej. Młoda pacjentka nie była świadoma, że jest chora na raka, i to w stadium zaawansowanych przerzutów. Rodzina domagała się ukrycia przed nią prawdy. Okłamano ją zatem, że przejdzie operację przepukliny pępkowej.

Henryk Olechnowicz: - Gdy lekarze ją otworzyli, naszym oczom ukazała się wątroba usiana guzami. Strasznie to wyglądało, chirurdzy nie mieli tam nic do roboty. Najwyżej dwa miesiące życia. Zaszyliśmy ją i poszła do domu. I stało się potem coś dziwnego. Ta pacjentka mieszkała w pobliżu szpitala. Wiele razy potem, idąc do pracy, widywałem ją z dzieckiem w parku. Mijały miesiące, a potem lata, dziecko rosło, ona cały czas przy nim. A ja nie miałem śmiałości podejść i porozmawiać. Wtedy przecież nie było nawet chemioterapii. Jak wytłumaczyć jej ocalenie, do dziś nie wiem.
Kto daje drugą szansę?

- Wiara onkologów w cuda jest dość ograniczona - mówi Barbara Radecka, lekarz onkolog, ordynator Oddziału Onkologii Klinicznej Opolskiego Centrum Onkologii. - Po prostu mamy świadomość, że jeśli w naszej dziedzinie nie potrafimy czegoś wytłumaczyć, to najpewniej dlatego, że niewiele jeszcze na ten temat wiemy.

Lekarka używa nawet sformułowania „czarowny świat nowotworów” i jakkolwiek paskudnie to brzmi - jest ono prawdziwe. Bo choć wyleczenie z raka nie jest już w obecnych czasach czymś nadzwyczajnym, to jednak zdarzają się takie przypadki, gdy przebieg choroby jest zaskakujący nawet dla profesjonalisty. Miało być źle, a jest nieoczekiwanie dobrze.

- Wtedy zaczynamy na ogół od tego, czy rozpoznanie było właściwe - tłumaczy lekarka. - Bo często jest tak, że diagnoza brzmi rak, a to nie jest rak. Albo rak, ale nie aż tak agresywny. Choć nawet i po takim sprawdzeniu bywamy zaskakiwani.

Jeden z takich zadziwiających przypadków doktor Radecka opisała wspólnie z koleżanką w formie pracy naukowej dla fachowego czasopisma onkologów. Chodziło o drobnokomórkowego raka, który osiem lat temu zaatakował płuca pewnej kobiety spod Opola. Wyjątkowo zajadła odmiana nowotworu. W pracy autorki podkreśliły długi czas przeżycia pacjentki oraz to, że trzy różne chemioterapie nie przyniosły poprawy. Na wszelki wypadek tkankę pobraną z guza oceniono w dwóch różnych szpitalach, nie było pomyłki. Standard nie przewiduje aż tak długiego życia z tą chorobą. A pacjentka żyje, ma się dobrze, w międzyczasie wydała za mąż córkę, doczekała się wnuków. Na dodatek nie pobiera od pięciu lat leków na raka.

Albo kolejny przykład: starsza pani objęta domową opieką hospicyjną od kilku lat. Ma raka płuc, wymaga silnych narkotycznych leków przeciwbólowych, nadal pali papierosy, a jak pod koniec miesiąca odwiedza ją listonosz, to szarpie się jeszcze z wnukiem o rentę, bo to łajdak, który nie uszanuje wieku ani choroby. Lekarze są zdumieni, że kobieta jest ciągle w takim samym stanie.

Albo mężczyzna, który opuszczał oddział z zaawansowanym rakiem jelita. Przerzuty, wodobrzusze, zalecenie opieki paliatywnej i ponura prognoza: kilka tygodni życia. Nie zgłosił się na kontrolną wizytę, w domu nikt nie odbierał telefonu. Dla personelu onkologii to wiadomy znak. Nie przychodzi, znaczy: odszedł. Po roku zjawia się żona chorego. Mąż żyje, ma się nie najgorzej, a kontakt się urwał, bo się wyprowadzili.

Czy to były cuda? Dla doktor Barbary Radeckiej cudem jest już sama medycyna. Jej rozwój, jej żywotność, jej dynamika, jej pomysłowość. Nowoczesna chemio- czy radioterapia nie dają niektórym odmianom raka szans, po prostu. Znika guz, ale nie dlatego, że stał się cud, lecz że takie mamy dobre na guza sposoby. W innych przypadkach medycyna zamienia morderczy nowotwór w chorobę przewlekłą, z którą da się żyć.

Na oddział przywożą młodego mężczyznę, mieszkańca jednego z opolskich miast. W brzuchu potężny guz, przerzuty do wątroby, płuc. Zaatakowane węzły chłonne. Rak jądra. Nerki do dializy. Rodzina składała się już na trumnę. To było w 2009 roku. Chemioterapia, po niej poważne powikłania, kilka operacji, wielomiesięczna walka. Dziś Henryk ma już bliźniaki, jest szczęśliwym ojcem i mężem. Dostał drugą szansę i z niej korzysta.

Od kogo dostał tę szansę? Barbara Radecka, choć sama wierząca, nie chce poruszać kwestii wiary. Mówi tylko, że dla chorego na raka motywacje religijne często rozkładają się w ten sposób, że Boże Narodzenie chce on spędzić z rodziną, a Wielkanoc z panem Bogiem.

- Gdy słyszą, że muszą zostać na święta w oddziale, to dziwią się. Jak to? To ja mam spędzić Triduum z chemią? Nie pójdę w Wielkanoc do kościoła? - opowiada lekarka. I dodaje, że wiara jest bardzo ważna w chorobie.
Bo musiała coś jeszcze załatwić

To było kilka lat temu. W Opolskim Centrum Onkologii leczyła się wówczas 28-letnia kobieta z rakiem piersi. Pomimo usilnych starań lekarzy i stosowania różnych terapii, choroba nieubłaganie postępowała. Niewiele dało się zrobić. Kobieta była świadoma swego stanu i gotowała się na śmierć, ale bardzo chciała ustanowić rodzinę zastępczą dla swego dziecka, które samotnie wychowywała. „Nie pójdzie na poniewierkę” - doktor Radecka do dziś pamięta jej słowa. Dożyła rozprawy sądowej, na której nową matką dziecka ustanowiono siostrę chorej. Po kilku tygodniach kobieta zmarła.

- Czy pogodzona z losem? Pewnie nie, ale za to uspokojona - mówi doktor Radecka.

Czasem decyzję o tym, że chory powinien załatwić jeszcze na tym świecie coś ważnego, podejmują za niego lekarze. O ile są mądrzy. Krystian Kościów, nefrolog, trafił do takich na staż tuż po studiach medycznych.

- Byłem młody, miałem jeszcze włosy, ważyłem 60 kilo i jeździłem syrenką 105L. L jak Lux, bo to była wersja komfortowa „skarpety” - wspomina Krystian Kościów. - W szpitalu przy placu Armii Czerwonej, obecnym placu Kopernika, tam, gdzie stoi uniwerek na oddziale wewnętrznym B, umierała dziewczyna w ostrej białaczce. Była w ciąży i nieomal wszyscy medyczni święci zaklinali się, że aby ratować dziewczynę, trzeba najpierw usunąć dziecko. Oczywiście tak krytycznego stanu białaczki lekarze i tak nie mieli szansy wyleczyć, oznaczało to tylko niewielkie zaledwie odroczenie wyroku. Ale dr Lech Kunicki, do którego trafiłem na staż, uparł się, że nie da usunąć ciąży, a przełożony, docent Jan Urbańczyk, zgodził się z jego decyzją. Zaczęli leczyć pacjentkę dosyć ryzykowną metodą i jej stan nieoczekiwanie poprawił się. W dobrym stanie doczekała połogu, dziecko urodziło się zdrowe, zdążyła być przez moment matką, bo potem, niestety, zmarła, co było do przewidzenia. Ale zmarła z sensem, bo zostawiła po sobie życie.

A Cezary Juda z „Samarytanina” pamięta pacjentkę z rakiem jajników i przerzutami do wątroby, która czekała na wyniki matury swych dzieci. Gdy oboje zdały, ona za niedługo umarła.
Kto zatem stworzył mózg?

Marek Dryja, anestezjolog i konsultant wojewódzki w dziedzinie medycyny ratunkowej, pytany o cud, przytacza zdarzenie z początków swojej kariery.

- Wypadek w wiosce pod Opolem. W jednym samochodzie jechała piątka młodych ludzi. Uderzyli z wielką siłą w drzewo, z samochodu została kupa złomu, czterech chłopców zginęło na miejscu, a jadąca z nimi dziewczyna wyszła z wypadku praktycznie bez obrażeń - wspomina i popada w zadumę. - Albo ten dzień, kiedy na mój dyżur w oddziale ratunkowym przywieziono z drobnymi zaledwie obrażeniami mężczyznę, który wypadł z ósmego piętra.

Ale to były cuda sytuacyjne, jeśli można tak powiedzieć. Czyjś anioł stróż stanął akurat na wysokości zadania albo los, mniejsza o to, ślepy czy nie ślepy, spłatał sam sobie figla. A cuda medyczne? Doktor Dryja ożywia się.

- To jest każda sytuacja, kiedy w karetce czy też w szpitalnym oddziale ratunkowym zawracamy pacjentów z drugiej strony. Przecież pacjent, u którego wskutek zawału, zatrucia czy urazu wielonarządowego lub masywnego krwotoku doszło do nagłego zatrzymania krążenia, jest tak naprawdę martwy. Czy przywrócenie go do życia nie jest swoistym cudem? I to zarówno w sensie medycznym, jak i teologicznym? - pyta anestezjolog, ale nie oczekuje odpowiedzi, bo pytanie jest z gatunku retorycznych. Zwraca natomiast uwagę na pewną tajemniczą okoliczność.

- W medycynie ratunkowej nie mamy czasu zastanawiać się, jakich użyć metod leczenia, jakie zastosować farmaceutyki, które pozwolą na wydłużenie życia pacjenta. Tu działamy według przyjętych standardów, schematów czy algorytmów. I nawet jeżeli mamy do czynienia z identycznymi niemal przypadkami, to jedni pacjenci przeżywają, a innych tracimy. Bardzo trudno nam to zrozumieć, wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.

Natomiast Zbigniew Florczak, opolski neurochirurg z wieloletnią praktyką, rozmowę w cudach w medycynie zaczyna cytatem z Kartezjusza: „Tam, gdzie kończy się rozum, zaczyna się tajemnica”. Po czym unosi znacząco palec.

- A przecież za czasów Kartezjusza, które należały już do wieków oświeconych, nawet tęcza była cudem, bo nie znano jeszcze zjawiska rozszczepialności światła - mówi. Gdzie wobec tego tkwi współczesna tajemnica wyzdrowień?

- W mózgu ludzkim! - odpowiada bez wahania neurochirurg. - To najdoskonalszy mechanizm na świecie, który nie dość, że sam jest cudem, to jeszcze tworzy cuda. Na dodatek wykorzystuje zaledwie 10 procent swoich możliwości. W pozostałych 90 procentach kryje się właśnie owa tajemnica.

Przykład? Dziecko po urazie głowy doznaje bezpowrotnego uszkodzenia ośrodka odpowiedzialnego za czucie i ruch. Wszystko wskazuje na to, że będzie roślinką do końca swego życia, które zresztą rychło zakończy, bo nawet do tego, aby żyć w paraliżu, trzeba mieć siły dorosłego. I nagle, nieoczekiwanie, lecz przede wszystkim w niewytłumaczalny sposób dochodzi do uruchomienia tej części mózgu, która jest nieużywana. Mózg leczy sam siebie, odbudowując zniszczone połączenia. Wkrótce dziecko biega po podwórku, odczuwa zimno lepionego bałwana i ciepło zjadanej owsianki. Cud? Cud.

No, dobrze, lecz skoro mózg tworzy cuda, to kto stworzył mózg? Doktor Florczak uśmiecha się tylko tajemniczo i znów powtarza cytat z Kartezjusza. Po czym ułamuje kawałek pysznej bagietki (jemy akurat koleżeńską kolację, znamy się od liceum) i mówi:

- Są piekarze, których codziennie raduje pieczenie chleba i nieodmiennie zdumiewa jego dar. Ja się tak czuję, ilekroć przeprowadzam operację na ludzkim mózgu.
Ważne

W praktyce chrześcijańskiej przyjęte jest dziękować za uzdrowienia za pomocą darów wotywnych, zwanych też wotami dziękczynnymi.

W wielkich oszklonych gablotach na ścianach wielu sanktuariów można zobaczyć podarowane przez wiernych odlane w srebrze lub złocie uzdrowione części ciała: nogi, ręce, płuca, serca, oczy. Rzadziej wątroby, mózgi, uszy (słuch).

Czy wiesz, że...

miejscem najbardziej znanym z cudownych uzdrowień jest Lourdes we Francji, gdzie w 1858 roku wiejskiej dziewczynce ukazała się w grocie Matka Boska. Pojawiło się tam też źródło wody uznanej za cudowną. Od momentu pojawienia się źródła zanotowano prawie 7 tys. przypadków niewytłumaczalnych uzdrowień po obmyciu się w jego wodzie. 67 spośród nich Kościół uznał za cudowne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska