Pogrzeb pod flagą biało-czerwoną

fot. Witold Chojnacki
fot. Witold Chojnacki
Polacy żegnający w Krakowie prezydencką parę byli tacy sami jak na co dzień: pobożni i powierzchowni, patetyczni i groteskowi, piękni i odrażający.

Pogrzebowy Kraków był jak lustro, w którym odbiło się nasze społeczeństwo. W sobotni wieczór, przed pogrzebem, miasto było podobne do człowieka mówiącego szeptem. Zamilkła muzyka, opustoszały piwne ogródki. W niedzielę wybuchło. I nic dziwnego. Od rana przez miasto przewalaly się tłumy ludzi.

Mam zdjęcie z pogrzebu
I potwierdził się nasz talent do improwizacji. Co z tego, że większość stanowili przyjezdni? Wszyscy wiedzieli, przy których ulicach się ustawić, by zobaczyć karawany wiozące prezydencką parę. Ludzie sami się organizowali. Nikt im niczego nie kazał, nikt nie kierował. W dodatku ten tłum był poważny i skupiony. Słowa przepraszam i proszę były w użyciu. Rzadko się tak zachowujemy.

Ale na widok jadących karawanów to dobre wrażenie zostało cokolwiek popsute. Nagle w niemal każdej wyciągniętej w górę ręce pojawił się aparat fotograficzny lub komórka. Okazało się, że uczestniczymy nie tylko w jednym z największych pogrzebów głowy państwa w Europie w minionym dziesięcioleciu. To był chyba także pogrzeb najmocniej zdigitalizowany.

Zastanawiam się, skąd w nas ta potrzeba masowego i powierzchownego uwieczniania pogrzebu. Czy ci ludzie będą pokazywać te zdjęcia znajomym, jak fotki zrobione na wakacjach w Chorwacji? Czy w rodzinnych albumach umieszczą swoje zdjęcia ci, którzy fotografowali się obok kwiatów i zniczów ustawionych pod biurem nieżyjącego już posła Wassermana?

Dla niektórych trwający nie więcej niż 20 sekund przejazd karawanów był sporym rozczarowaniem. - I to wszystko? - oburzał się jakiś młody człowiek, który przyszedł na trasę z dziewczyną. - Chyba ich poje...
Grube słowo, które zwyczajnie nie zwróciłoby niczyjej uwagi, tu drażniło. Wiele osób oburzyło się: tak mówić nie wolno, bo przecież żałoba.

Ale najbardziej bolesnym doświadczeniem tej niedzieli byli chyba ci, którzy przyjechali wprawdzie do Krakowa, ale nie pojawili się na pogrzebie. Przyjechali zobaczyć. Całe grupy zmierzały nie na Rynek, ale wprost w stronę trasy, którą po mszy św. kondukt z ciałami zmarłych, rodzina i przyjaciele mieli pójść na Wawel. Inni zmierzali wprost pod zamek. Z góry musieli założyć, że nie zobaczą i nie usłyszą z pogrzebowej ceremonii niczego, może z wyjątkiem bijącego przez około pół godziny dzwonu Zygmunta. Okazało się, że chęć zobaczenia konduktu z bliska przeważyła. Ci ludzie chcieli widzieć jak najwięcej. Reszta nie miała znaczenia. Jadąca ulicą Franciszkańską tuż przed mszą limuzyna prezydenta Rosji okazała się wielką atrakcją. Ludzie zastanawiali się głośno: Jechała pusta? A może w środku siedział sam Dmitrij Miedwiediew?

Cały tekst Krzysztofa Ogioldy czytaj w piątkowym wydaniu Nowej Trybuny Opolskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska