Z Adasiem trzeba uważać

Agata Jop
Nie wiadomo, gdzie biodro, a gdzie kolano. - To kolanem nie jest - mówi Adam o mocnym łuku zdeformowanej kości piszczelowej...

O Adasia upomniała się Ojczyzna: dostał wezwanie do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Zamiast Adama w WKU stawiła się jego mama. Powiedziała, co i jak, ale chyba jej nie uwierzyli, bo do domu na ulicę Chmielowicką przyjechało dwóch panów w celu sprawdzenia, czy poborowy Adam Pieszczuk nie miga się od wojska.
Sam był wtedy Adaś w domu, wpuścił dwóch panów i spojrzał na nich z dołu.
- Ja mogę na okręt podwodny - oświadczył - bo mały jestem.
- Niech pan sobie nie żartuje - powiedzieli panowie.
Adam lubi sobie żartować. - Jestem wyjątkowy - mówi z udawaną powagą. - Daru widzenia w ciemnościach nie posiadam, ale z pewnością jestem wyjątkowy. Wyróżniam się w tłumie.

Poznali go po nóżkach. Po mieszkaniu Adaś porusza się, siedząc na wymyślonej przez dziadka desce. Stamtąd jest blisko do podłogi, a więc bezpiecznie. Deska jest funkcjonalna i zwrotna. Cztery kółka potrafią obracać się wokół własnej osi. Kosztowały aż 250 złotych, bo pochodzą z amerykańskiej deskorolki. Odpycha się Adaś rękami. Jedna jest o dłoń krótsza od drugiej. Nogi podkurczone zaznaczają się pod spodniami od dresu. Nie wiadomo, gdzie biodro, a gdzie kolano.
Tylko Adam i jego mama wiedzą, jak trudno jest kupić w Polsce zwykłą, "dresową" bawełnę. Od lat materiał przysyła im ciotka z Niemiec. Potem Zuzia, siostra Adama, siada przy maszynie do szycia i powstają spodnie: bardzo krótkie i bardzo szerokie.
- W dżinsach - mówi Adam - to ja nie chodzę.
Adam Pieszczuk choruje na wrodzoną łamliwość kości.
Wszystko stało się jasne 22 lata temu, zaraz po urodzeniu Adasia. Po nogach było widać: zniekształcone, niepodobne do nóżek innych noworodków. Niemowlę miało też wywichniętą powiekę. Przysłaniała gałkę oczną. Najpierw kazano mamie podklejać powiekę plastrem. Kiedy plaster się odklejał, powieka spadała. Operację zrobili Adasiowi w Polanicy. Od tej pory Adam ogląda świat dwoma oczami, chociaż z wysokości swoich kilkudziesięciu centymetrów.
Zuzia była starsza o 7 lat i całkiem zdrowa, więc mama niczego złego się nie spodziewała. Potem przez lata pytała los: Dlaczego moje dziecko? Ale los stanowczym milczeniem lekceważył pretensje mamy.
Dzisiaj jej niepełnosprawne, dorosłe dziecko twierdzi z przekonaniem, że takie pytania nie mają sensu. Nie ma też sensu rozczulanie się nad sobą. Człowiek jest, jaki jest. Na przykład wyjątkowy.
- Lepiej nie mieć dzieci tak chorych jak ja - mówi Adam. - W takich przypadkach jestem za aborcją.

Piekło Barbary Pieszczuk było białe jak gips i głośne jak Adasiowy, rozpaczliwy płacz. Kości są tak słabe, że łamią się od byle uderzenia, od podniesienia, od mocniejszego przytulenia nawet. Raz w przypływie czułości i wewnętrznej siły (skąd ją człowiek brał?) wzięła mama synka na ręce i zatańczyła. Chrupnęło coś. Z Adasiem naprawdę trzeba uważać. Lekarze mówią, że jest jednym z najostrzejszych przypadków łamliwości wrodzonej.
Tak więc piekło Barbary Pieszczuk było białe jak gips: prawa nóżka, lewa nóżka, żebro, lewa rączka, znów prawa nóżka, albo obydwie nóżki jednocześnie. I tak przez 14 lat. Potem Adaś łamał się już rzadziej.
Z początku mama nie wiedziała o chorobie nic. W encyklopedii przeczytała krótką notatkę. Żadnych danych na temat pielęgnacji. Jeździła do Centrum Zdrowia Dziecka. Badania krwi, moczu - tyle mogła zrobić w Opolu. Dwa tygodnie rehabilitacji - to za mało, żeby widoczne były rezultaty. Przez jakiś czas podawano Adasiowi lek hormonalny sprowadzany ze Szwajcarii. Organizm go nie przyjmował.
W Warszawie mówili: nie wkładać dziecka w gips, wystarczą gipsowe szyny. W Opolu mówili: tylko gips i pakowali w niego Adasia na pięć, sześć tygodni. Mama mówi, że złamania Adasia były traktowane, jak złamania zdrowego człowieka. A Adaś zdrowy nigdy w życiu nie był.

To nie był dom. To był jeden wielki płacz. W dzień i w nocy. Zuzia rozumiała, że Adaś jest chory. Potrafiła nawet przy bracie pomóc. Nie rozumiał tata. Uciekał od tego płaczu na całe dnie. Rozwiedli się w 1989 roku. Potem tata całkiem zniknął. Od pięciu lat płaci za niego fundusz alimentacyjny. Adam twierdzi, że nie chciałby już taty spotkać. Bo i po co? Przecież to mama woziła go nocami wózkiem przez pół miasta do szpitala na ulicę Kośnego. To ona usiłowała pogodzić gipsowe piekło z wychowywaniem Zuzi.
Bieda w domu wtedy aż piszczała. Pomagali babcia i dziadek oraz opieka społeczna. Mama twierdzi, że wtedy, "za komuny", takim jak ona i tak było lżej niż dzisiaj. Nie istniał problem z załatwieniem karetki, która zawiozłaby dziecko nawet do Warszawy. Dzisiaj - przypuszcza mama, która ogląda czasem dzienniki telewizyjne - karetka mogłaby nie przyjechać na wezwanie...
Adam miał dwa lata, kiedy mama nie wytrzymała. Mówi teraz: W głowie mi się już od tego płaczu mieszało. A potem mama wyznaje prawdę najtrudniejszą: oddała Adasia na pół roku do domu dziecka.

Jeździła do niego PKS-em co tydzień. Zaczynała płakać już w Opolu, kończyła płakać w Tarnowie Opolskim. Potem pochylała się nad jego łóżeczkiem. Prawie zawsze miał gips, często mokrą pieluszkę, czasem był brudny, bo niektóre pracownice domu bały się, że go złamią podczas kąpania. - Jeszcze tylko trochę - mówiła Adasiowi mama. - Znalazłam pracę na pół etatu. Muszę żyć normalnie, być silna, żeby nie zwariować, uspokoić się, o dom zadbać, o Zuzię. Żebyś mógł wrócić. Bo na zawsze nigdy cię nie oddam...
Potem wsiadała w PKS. Zaczynała płakać w Tarnowie, a kończyła w Opolu...
Mama starała się, jak mogła, żeby być mamą wzorową. - Poświęciła się dla mnie - mówi Adam.
Mama jest sama od rozwodu. Właściwie to sama była już wcześniej, ale po rozwodzie na mężczyzn nawet patrzeć nie mogła. - Kobiety z niepełnosprawnymi dziećmi - mówi mama - nie mają szans na powtórne ułożenie sobie życia.
Starała się być dobrą mamą także dla Zuzi. - Wiem, że poświęcałam jej za mało czasu - mówi. - Tak bardzo mi żal, że nie miała lepszego dzieciństwa.

Dziadek zbudował Adasiowi łóżeczko małe jak z bajki o krasnoludkach, stolik pod monitor komputera i podstawę pod klawiaturę. Adam radzi sobie z komputerem całkiem nieźle. Jednak żaden sprzęt nie zastąpi mu towarzystwa innych ludzi. A do towarzystwa to Adam miał w życiu prawdziwe szczęście.
Mama nigdy nie ukrywała go w domu. Wyprowadzała z bloku wózek. Potem wynosiła delikatnie Adasia. Sadzała go (nie mieścił się w wózku tylko wtedy, kiedy miał w gipsie obydwie nogi) i jechała przed siebie, żeby pokazać synkowi świat. Świat oglądał też Adaś z balkonu. Zrobiło się w metalowej ściance okienko zamykane na dwa skobelki. Adaś mógł je sobie otworzyć i świat pełen chłopaków biegających za piłką stał przed nim otworem.
- Ja nigdy chłopakom nie zazdrościłem - mówi Adam - bo nie wiem, jak to jest. Za to mojej babci często się śni, że chodzę.

Kilka tygodni temu Barbara Pieszczuk poszła (pierwszy raz w życiu!) na spotkanie matek, które mają niepełnosprawne dzieci. - Te z dziećmi chorymi umysłowo są w gorszej sytuacji niż ja - stwierdziła. - Ich dzieci nie mają towarzystwa.
Adam zauważył, że niepełnosprawni mają często głowy opuszczone. Nie czują się wyjątkowi. Czują się dziwni. I jeszcze mają wrażenie, że zdrowi się nad nimi co najwyżej litują. Adam litości w zdrowych nie wyczuwa. Lubi przebywać ze zdrowymi. Jeździł kiedyś co roku do sanatorium w Suchym Borze. Z punktu widzenia prawdziwie zdrowych, wszystkie dzieciaki tam były chore. - A przecież skolioza - mówi Adaś - to taki drobiazg.
Po każdym turnusie w Suchym Borze dostawał listy. Nawet od dziewczyn. Pisały "Kochany Adasiu" i - jak to dziewczyny - zdobiły listy misternymi serduszkami. - Chociaż jestem zdrowa, nigdy nie dostałam listu z serduszkami - mówi mama.
W przedpokoju mieszkania przy Chmielowickiej latami leżały stosy butów, bo chłopaki odwiedzali je grupami. Czasem nie mieścili się w Adasiowym pokoiku. Mama uważa, że nie przychodzili ze względu na kolekcję "żelaźniaków". Gdyby chodziło tylko o "żelaźniaki", szybko by im się znudziło.
Adaś chciałby podziękować wszystkim swoim kolegom, którzy byli przy nim przez lata. Przy nich zapomina, że jest chory. Dzięki nim nie opuszcza głowy i nie czuje się dziwny.

Zwykły dzień zaczyna się około południa, bo Adam lubi dłużej pospać. Mama jest wtedy w pracy, krąży po osiedlu jako listonoszka. Adaś potrafi się ubrać, ale sam chleba nie ukroi. Obiad czeka na podgrzanie w kuchence mikrofalowej ustawionej na podłodze, telefon też jest nisko zamontowany. Umożliwia kontakt ze światem. Na zewnątrz Adam radzi sobie tylko z pomocą przyjaciół. Mama nie ma już tyle siły co kiedyś, żeby wystawić na dwór wózek i przenieść do niego Adasia. Chłopak waży przecież ponad 35 kilogramów.
Największe zmartwienie mamy dotyczy przyszłości: Co będzie, jeżeli mnie zabraknie?
Mniejsze zmartwienie dotyczy tegorocznego wyjazdu Adasia na turnus rehabilitacyjny. W Korfantowie dwa razy odrzucono jego wniosek. Adam bywał tam wcześniej. Pewien lekarz stwierdził, że chyba w celach turystycznych...
- Na turystę to ja raczej nie wyglądam - denerwuje się Adam. - Powiedziano mi też, że by mnie przyjęli, gdyby mój stan się pogorszył. A profilaktyka? Powiedziano mi, że są inne osoby poszkodowane przez los, które wjeżdżają tu na wózku, a wychodzą o własnych nogach. Że u nich widać efekty rehabilitacji. Odpowiedziałem lekarzom: a ja wjechałem tu na swojej deseczce i na niej wyjadę.

Podstawówka numer 10 była koszmarem z powodu ciągłych złamań i przerw w nauce. Adaś kiepsko pisze. Wreszcie ósma klasa. Mama nie ma złudzeń: tu kończy się kariera Adasia. Ale pani Tomańska, polonistka, jest innego zdania. - Ty, Adaś, głupi nie jesteś - mówi. - Ty pójdziesz do ogólniaka.
Właściwie to ogólniak - tak jak powstawówka - sam przychodził do Adasia. LO nr 4, fantastyczni, cierpliwi nauczyciele i ich mały uczeń. Formalnie przypisany do klasy matematyczno-informatycznej, faktycznie klasy nie miał. Założono mu osobny dziennik i w domowych pieleszach fundowano niezły wycisk. - Ja żaden geniusz nie jestem, a w tej mojej klasie byłem jedynym uczniem do odpytywania - mówi Adam. - Nie mogłem ściągać na sprawdzianie i nikt mi nie podpowiadał. Musiałem się skupić, kiedy nauczyciel mówił. W dodatku kręgosłup boli, jak się siedzi przez kilka godzin lekcyjnych. Bo ja fizycznie jestem słaby. Niepełnosprawni czasem mówią tak mądrze, że nauka to zawód, to przyszłość. A ja chciałem tylko zdawać z klasy do klasy. Chciałem się uczyć, żeby się nie nudzić.
W ubiegłą sobotę Adam Pieszczuk miał egzamin z polityki narodowościowej. Od trzech lat studiuje zaocznie politologię na Uniwersytecie Opolskim.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska