Ikarus zjeżdża z trasy

Sławomir Draguła
Sławomir Draguła
- Spędzałem w nim więcej czasu niż w domu. Mój ikarus był zawsze zadbany, wychuchany, czysty, złość we mnie wzbierała, kiedy ktoś inny siadał za jego kierownicą - mówi Mieczysław Przybył, emerytowany kierowca opolskiego MZK.
- Spędzałem w nim więcej czasu niż w domu. Mój ikarus był zawsze zadbany, wychuchany, czysty, złość we mnie wzbierała, kiedy ktoś inny siadał za jego kierownicą - mówi Mieczysław Przybył, emerytowany kierowca opolskiego MZK. Sławomir Draguła
Był nieocenionym wkładem Węgierskiej Republiki Ludowej w rozwój i budowę socjalizmu. Woził klasę robotniczą od Pekinu przez Moskwę, Sofię, Budapeszt, Warszawę, Pragę po Berlin. Doskonale znają go też opolscy pasażerowie MZK. Właśnie odjechał do historii...

"Zbudowano mnie w węgierskiej fabryce w 1985 roku. Do Opola przyjechałem na platformie kolejowej. Służbę rozpocząłem 18 września 1985 roku, a moim pierwszym kierowcą był Mieczysław Przybył. Przez 28 lat pracy przejechałem ponad milion kilometrów i zużyłem 440 tysięcy litrów paliwa. Mam na koncie kilka absencji chorobowych, ale żadnego symulowania, wyłącznie poważne sprawy: trzykrotna niewydolność układu krążenia, czyli naprawy i przeszczepy silników oraz jedna transplantacja konstrukcji nośnej. Dziś czuję już w kościach te wszystkie lata i kilometry, zatem czas na emeryturę".

Tymi słowami wypisanymi na wielkim plakacie powieszonym tuż za siedzeniem kierowcy 18 grudnia pożegnał się z pasażerami Miejskiego Zakładu Komunikacyjnego ostatni opolski ikarus przegubowy o numerze bocznym 410.

- Nie będę za nim tęskniła - mówi 83-letnia Janina Klimontowska, którą podczas ostatniego kursu spotkaliśmy w ikarusie obsługującym linię nr 15. - Niech już jedzie na ten złom. Jestem starszą i schorowaną osobą. Do środka po tych stromych schodach musiałam wspinać się na czworakach. Lekko nie miały też matki z dziećmi, bo wózek trzeba było dźwigać do środka.

Więcej sympatii dla ikarusa o numerze bocznym 410 ma Mieczysław Przybył, pierwszy kierowca, który woził nim ludzi po Opolu. Dziś też emeryt. Jak sam mówi, nie mógł nie przyjść na ostatni kurs wozu, za kierownicą którego spędził ponad 20 lat.

- To jak ostatnie pożegnanie przyjaciela, wiem, że idzie na złom - mówi ze smutkiem 62-letni dziś Mieczysław Przybył. - Spędzałem w nim więcej czasu niż w domu. To w nim jadłem śniadania, obiady, kolacje, odpoczywałem na pętlach, no i zarabiałem na życie. Kiedy dyspozytor dawał go innemu kierowcy, byłem wściekły. Mój ikarus był zawsze zadbany, wychuchany, czysty, złość we mnie wzbierała, kiedy ktoś inny siadał za jego kierownicą.

Era ikarusa

Pierwsze przegubowe ikarusy trafiły do Opola w 1983 roku. W ciągu kolejnych trzech lat Miejski Zakład Komunikacyjny dysponował już 21 takimi autobusami. Transporty z węgierskiej fabryki w Budapeszcie przychodziły koleją. Wozy rozładowywane były na rampie przy ówczesnej ul. Armii Ludowej, dziś Armii Krajowej.

- Pamiętam jak dziś, że po ostatnim wieczornym kursie podszedł do mnie dyspozytor i kazał pojechać na rampę, bo autobusy z Węgier koleją przyjechały - wspomina Przybył. - Zadowolony nie byłem, ale pojechałem. Zawieźliśmy je na zajezdnię. Łamaliśmy przy tym przepisy, bo wozy lusterek nie miały.

Ostatnie trzy wozy tego typu przyjechały do Opola, kiedy komuna chyliła się ku upadkowi - w 1989 roku.

- Były używane, ale po kapitalnym remoncie - opowiada Tadeusz Stadnicki, prezes Miejskiego Zakładu Komunikacyjnego w Opolu. - Jeden z nich woził wcześniej ludzi najprawdopodobniej po stolicy. Kiedy podczas jednej z napraw ściągnęliśmy z niego obicia ścian, na karoserii znaleźliśmy namalowaną syrenkę w herbie Warszawy.

Przez 30 lat służby w opolskim MZK węgierskie autobusy przewiozły miliony pasażerów. Obsługiwały najbardziej obłożone linie w samych szczytach komunikacyjnych.

- Rano, kiedy ludzie jechali do pracy, popołudniami, gdy z niej wracali, natomiast we Wszystkich Świętych oraz dni poprzedzające stale kursowały na cmentarz na opolskiej Półwsi - przypomina prezes Stadnicki.

Ikarus otworzył nowy rozdział w historii opolskiego MZK. Był pierwszym autobusem przegubowym, czyli za drugą osią znajdowała się charakterystyczna harmonijka, a za nią naczepa. Dzięki temu na pokład mógł zabrać 160 osób. Normalne autobusy - o połowę mniej.

- Były dłuższe od jelczy czy autosanów, które mieliśmy na stanie, więc był problem z serwisowaniem. Nasze warsztaty były za krótkie, by ikarus mógł tam wjechać - mówi Tadeusz Stadnicki. - Mechanicy kombinowali więc jak mogli. Jak trzeba było coś naprawić z tyłu, wjeżdżali tyłem, a przód wystawał na zewnątrz i na odwrót. Najgorzej było zimą, bo w warsztacie szron osiadał na ścianach.

Ikarus i ludzkie historie

Gdyby nie ikarus, małżeństwem nie byliby dziś Maria i Józef Jakubcowie z Opola. W latach 80. on dojeżdżał nim do zakładów mięsnych w Opolu, ona do opolskiej wagonówki.

- W nim wypatrzyłem Marysię - wspomina pan Józef. - To było równe 28 lat temu, ale pamiętam jak dziś. Ja kasowałem bilet, ona siedziała tyłem do kierunku jazdy. Za kilka dni znowu na nią wpadłem. Minęło kilka miesięcy, kiedy zdecydowałem się do niej zagadać. Wy- czekałem na moment, kiedy siedzenie obok było puste, przysiadłem się i zacząłem rozmowę. Nie pamiętam już o czym.

Pamięta za to, i to bardzo dobrze, pani Maria. Tego, że poznała Józia (tak mówi o swoim mężu) w autobusie, nie zapomni do śmierci.

- Kiedy siadał obok mnie, był tak niezgrabny, że uderzył mnie teczką w bok, przeprosił, powiedział, że się zagapił, i tak zaczęliśmy rozmowę - mówi Maria Jakubiec.
Pani Maria i pan Józef ślub wzięli cztery lata od pierwszego spotkania. Dziś mają trójkę dzieci i wnuka.

- Oni już autobusami nie jeżdżą, mają własne samochody - macha ręką pan Józef.
Tadeusz Biały z Opola ma mniej przyjemne doświadczenie z węgierskim królem szos. W latach 90. był pasażerem feralnego kursu, który zakończył się wypadkiem na ul. Luboszyckiej. W okolicach wiaduktu na osiedlu Chabrów od autobusu oderwała się naczepa, która najpierw uderzyła w drzewo, odbiła się od niego i wróciła na drogę.

- Na szczęście byłem w autobusie, a nie w przyczepie. Pamiętam, że kobiety zostały ranne - wspomina pan Tadeusz.

Kierowcą tamtego ikarusa był Mieczysław Przybył. On też nie zapomni tego wydarzenia.
- To była linia numer 3. Na wysokości mostu coś szarpnęło wozem, spojrzałem w lustro i zobaczyłem, że gubię naczepę - mówi. - Od razu nacisnąłem na hamulec. Pobiegłem też do naczepy, zobaczyć co się stało. Pamiętam, że jedna z pasażerek krwawiła z wargi, inna miała coś z ręką. Potem okazało się, że pękł sworzeń mocujący naczepę do autobusu.

Pan Mieczysław i jego ikarus mieli jeszcze jedną nieprzyjemną sytuację.
- Na skrzyżowaniu ulic Prószkowskiej i Niemodlińskiej pod koła wszedł mi młody człowiek. Twarz zasłonięta kapturem, nawet nie patrzył, gdzie idzie - mówi emerytowany kierowca. - Na szczęście uderzenie nie było mocne, chłopak wstał...

Lało się i jechało

Jak mówią fachowcy, ikarus był bardzo prosty w obsłudze i przystosowany do ciężkich warunków, jakie panowały wtedy w Polsce. W przeciwieństwie do produkowanych na francuskiej licencji jelczy berlietów.

- Były zbyt delikatne, pękały w nich z tyłu kratownice, czyli części konstrukcji autobusu, słabo radziły sobie też z zimą. A ikarus, nie dość, że był niemal pancerny, to jeszcze dało się go szybko postawić na nogi - przekonuje prezes opolskiego MZK.

Nie było też problemu z większymi naprawami. Jak twierdzą fachowcy, zakłady w Solcu Kujawskim i Słupsku przeprowadzały tak remonty kapitalne, że ikarusy z takiego SPA wyjeżdżały jak spod igły. Nawet podczas kryzysu, kiedy nie było za co kupić oryginalnych części zamiennych na Węgrzech, Polacy nauczyli się robić je we własnym zakresie.

- Samochód za komuny to był luksus, więc społeczeństwo jeździło autobusami - mówi Jan Marszol, od ponad 25 lat kierowca w Miejskim Zakładzie Komunikacyjnym w Opolu. - Podjeżdżało się na przystanek, a tam jak w mrowisku. Każdy chciał wejść do środka. Upychali się jak sardynki. Moim zdaniem nawet i 200 osób mogło wejść na pokład. Żaden inny autobus takiej rzeszy nie zabierze. A ikarus ruszał z przystanku, jak czołg na poligonie. Powoli, ale pewnie.

Za to różnie było w ikarusach zimą. Zwłaszcza w naczepie za harmonijką. Kiedy mrozy ściskały, pasażerom z ust wylatywała para, a na szybach tworzył się lód, który malował na nich różne fikuśne wzory.

- Pasażerowie musieli je co chwilę skrobać, żeby zobaczyć, na jaki przystanek dojechał autobus - mówi Adam Dziób, inny kierowca opolskiego MZK, który jeździł za kółkiem ikarusa.

Duma węgierskiej motoryzacji

Po II wojnie światowej ikarus był wkładem Węgierskiej Republiki Ludowej w rozwój i budowę socjalizmu. Woził klasę robotniczą od Pekinu przez Moskwę, Sofię, Budapeszt, Warszawę, Pragę po Berlin.

Był też podstawowym wozem wielu zakładów komunikacyjnych w Polsce. Za węgierskie autobusy płacono rublami transferowymi, ale również rozliczano się w naturze. Na przykład w zamian za ikarusy dla MZK w Bielsku-Białej na Węgry pojechały małe fiaty, a za bydgoskie ikarusy, do Budapesztu wysłano rowery.

Historia ikarusa zaczęła się jednak dużo wcześniej niż Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, bo 100 lat temu. Wtedy fabryka budowała wozy na potrzeby armii walczącej w pierwszej wojnie światowej. Po jej zakończeniu powstawały autobusy cywilne.

Zaś w latach 50. firma zaczęła sprzedawać autobusy w Chinach, Birmie i Egipcie. W 1970 roku zajęła drugie miejsce na targach Expo w Monako. To dzięki temu sukcesowi otworzyły się drzwi do wielu zagranicznych rynków.

Już w 1973 roku koncern Ikarus stał się czwartym pod względem wielkości producentem na świecie. Największym importerem ikarusów były: NRD, ZSRR, Czechosłowacja, Polska i Bułgaria. Autobusy eksportowane były też do Etiopii, Tunezji oraz do Ameryki Łacińskiej. O ich popularności może świadczyć fakt, że składano je również poza węgierskimi fabrykami, m.in. w ZSRR i Chinach.

401 zostaje z nami

Większość z ponad 30 opolskich ikarusów już dawno została wycofana z eksploatacji i pojechała na złom. To samo stanie się z dwoma wozami o numerach bocznych 410 i 421, które z trasy zjechały 18 grudnia. Ten pierwszy ma 28 lat i 440 tysięcy przetrawionych przez silnik litrów paliwa, drugi jest o rok młodszy, 420 tysięcy wypuszczonego przez rurę wydechową oleju napędowego.

- To czternaście największych cystern kolejowych przypadających na jeden autobus - tłumaczy Tadeusz Stadnicki, prezes opolskiego MZK. - Ogromna ilość.
W zajezdni przy ul. Luboszyckiej zostanie natomiast ikarus o numerze bocznym 401. 30-letni staruszek na kołach jest najstarszym opolskim modelem.

- Zostanie wyremontowany i będzie naszą pamiątką. Być może wyjedzie jeszcze na miasto, by wykonywać jakieś kursy jubileuszowe - sądzi prezes Tadeusz Stadnicki.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska