Janusz Onufrowicz: Aktor bez etatu

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Janusz Onufrowicz
Janusz Onufrowicz Krzysztof Świderski
Rozmowa z Januszem Onufrowiczem, opolaninem, aktorem i tekściarzem.

- Niedawno w opolskim Teatrze Ekostudio odbyła się premiera sztuki na podstawie "Myszy i ludzi" Steinbecka. Długo trzeba było pana namawiać do udziału w tym przedsięwzięciu?
- To świetny materiał, zagrałbym go wszędzie, a w Opolu tym bardziej, bo czuję sentyment do rodzinnego miasta. Aktorstwo to zawód wędrowny, nie wiąże mnie żaden etat. Bazę mam w Warszawie, ale jadę tam, gdzie jest ciekawa praca.

- W trudnych czasach aktorzy cenią stabilizację, jaką daje etat.
- Po studiach w łódzkiej "filmówce" spełniło się moje największe marzenie - dostałem pracę w warszawskim Teatrze Studio Jerzego Grzegorzewskiego. Upomniał się jednak o mnie Adam Hanuszkiewicz i zaproponował rolę Gustawa/Konrada w "Dziadach". To jedna z tych ról, o których marzy każdy młody aktor. Zmieniłem teatr, ale to nie była trafna decyzja. "Dziady" Hanuszkiewicza okazały się nieudane, z nim samym też nie bardzo się dogadywałem. Po trzech sezonach podziękowałem i od tej chwili jestem wolnym strzelcem. Przyzwyczaiłem się. Brak etatu ma plusy i minusy.

- Ciężko było utrzymać się w Warszawie?
- Na początku ciężko. Prawie 20 lat temu w teatrze zarabiałem 600 zł, a za samo mieszkanie płaciłem 450 zł. Dorabiałem więc jako barman w lokalu Jerzego Gruzy. Pamiętał mnie ze spektakli dyplomowych i zaproponował taką fuchę. Szukałem też innych możliwości zarobku, które dają estrada i kabaret. Występowałem m.in. w jednym z pierwszych odcinków "HBO na stojaka". Producent tego programu, Maciej Strzembosz, przygotowywał wtedy "Miodowe lata". To był serial kręcony na scenie teatru z żywą publicznością, która spontanicznie reagowała. Na nakręcenie odcinka był tylko jeden dzień, trzeba było się spieszyć. Nie było więc czasu, by wypuszczać publiczność na przerwę. Kiedy zmieniano dekoracje albo aktorzy się przebierali, trzeba było czymś zająć widzów i to było moje zadanie - wychodziłem do nich z mikrofonem, opowiadałem dowcipy, improwizowałem, słowem - robiłem wszystko, by się nie nudzili.

- Przez ponad siedem lat był pan posterunkowym Jasiem w "Złotopolskich". Jakie były korzyści z noszenia policyjnego munduru?
- Rozpoznawalność. To było miłe i trochę pomagało w różnych sytuacjach życiowych. Parę razy uratowało mi też skórę w kontaktach z policją. Kiedyś szybko jeździłem. Pewnego razu spieszyłem się do Opola, było już ciemno i nie zauważyłem, jak na mnie machali pod Lublińcem. Dopadli mnie na zamkniętym przejeździe kolejowym. Ostro było, to nie taka policja, jaką widujemy w programach "Uwaga, pirat" - francja-elegancja. Byli wściekli i zrugali mnie, nie przebierając w słowach. Wsadzili mnie do radiowozu, ale jak poświecili mi w oczy latarką, rozpoznali telewizyjnego posterunkowego i skończyło się dla mnie bez konsekwencji.

- Żałował pan, gdy serial się skończył?
- Sam odszedłem. To była fajna przygoda, ale po tylu latach zmęczyło mnie zaszufladkowanie. Chciałem coś zmienić w życiu. Niestety nie posypały się nowe propozycje. Żeby nie siedzieć i nie marudzić, zająłem się bardziej poważnie pisaniem.

- Dziś ma pan na koncie ponad 300 piosenek - m.in. dla Ewy Bem, Zbigniewa Wodeckiego, Łukasza Zagrobelnego, De Mono, Borysa Szyca. Otworzył pan kram z piosenkami? Jak to się odbywa? Przychodzi artysta i mówi: chciałbym kupić fajny tekst?
- Nie piszę do szuflady. Po prostu ludzie przychodzą i pytają, czybym dla nich coś napisał. Więc piszę. 90 procent piosenek powstaje do gotowej już muzyki. Dostaję linię melodyczną i do tego układam tekst.

- Na zadany temat?
- Różnie bywa. Są artyści, którzy nie mają pojęcia, o czym chcą śpiewać, i dają mi wolną rękę. Są też tacy, którzy mają temat, rzucają hasło albo opowiadają jakąś historię. Tak powstała np. piosenka "Esemesy" dla Ewy Bem. W 2000 roku pani Ewa była świeżą posiadaczką telefonu komórkowego, zafascynowaną wiadomościami tekstowymi. I zaproponowała, że może o tym by napisać piosenkę. Pierwsza wersja była wyliczanką, że ten wysyła esemesy i tamten, że wszyscy... Ale to poszło do kosza. Potem wymyśliłem historię o dwojgu ludziach, którzy próbują znaleźć dla siebie czas, ale wciąż się mijają i tylko te esemesy ich łączą.

- Często musi pan zmieniać pierwotny tekst?
- Często. W ubiegłym roku napisałem piosenkę dla Grażyny Łobaszewskiej, ale zaczęła kręcić nosem, więc zgodnie z jej sugestiami napisałem drugą wersję. Po czym artystka zaśpiewała jednak tę pierwszą. Przekonał ją kompozytor, który lepiej ją znał i wytłumaczył, co do niej bardziej pasuje. Moim rekordem jest siedem tekstów do tej samej muzyki dla Kasi Groniec. I żadnego w końcu nie zaakceptowała. Zwykle maksymalnie za drugim-trzecim razem udaje mi się utrafić w gust wykonawcy.

- Skoro pisze się do muzyki, to rozstrzyga kwestię, co w piosence jest ważniejsze?
- Staram się tak pisać, by tekst też był ważny. Piękna kompozycja jest jak piękna kobieta, ale bez twarzy. Dopisanie tekstu daje jej oblicze, osobowość, charakter. Teksty piosenek to nie poezja, ale nie zaszkodzi, by tekst na piśmie też miał swoją wartość. Przede wszystkim jednak musi się zgrać z muzyką i brzmieć zaśpiewany. Czasem tekst na kartce wygląda średnio, ale kiedy połączy się z melodią, jest czad. To jest najważniejsze.

- Ponad 90 procent piosenek mówi o miłości.
- Trudno z tym wojować. Ja dzielę piosenki na te o miłości i piosenki zaangażowane społecznie. Piszę jedne i drugie. Kiedy mam wpływ na całą płytę wykonawcy, staram się te proporcje wyważyć, żeby było trochę o życiu i trochę o uczuciach. Tak jest przede wszystkim w przypadku zespołu "Poluzjanci", którego jestem nie grającym członkiem. Z Kubą Badachem znamy się od lat, jesteśmy przyjaciółmi, z całym zespołem mamy za sobą wiele przegadanych nocy, szalonych imprez, wzlotów i upadków. Jako faceci dobrze się rozumiemy.

- Dla kobiet pisze się inaczej?
- Czekam na premierę płyty Tatiany Okupnik, na którą też miałem spory wpływ. Pracowaliśmy nad tym kilka miesięcy, są tam i moje teksty, i wspólne. Napisanie piosenki jest swego rodzaju aktorstwem. Trzeba wcielić się w tę osobę, poczuć jej wrażliwość, by śpiewany przez nią tekst brzmiał tak, jakby ona sama to napisała. Pisząc dla kobiety, można sobie pozwolić na większą miękkość i wrażliwość. Każdy facet ma w sobie kobiecy pierwiastek. Trzeba go tylko wydobyć.

- Ile czasu potrzebuje pan na jedną piosenkę?
- Kilkanaście minut, godzinę, dwie. Technicznie. Ale przecież nie chodzi tylko o rzemieślnicze poskładanie słów w jakiś sens. Istotą jest znalezienie oryginalności. Średnio zajmuje mi to kilka dni. Jak powiedział Jan A.P. Kaczmarek, artyście do funkcjonowania potrzebne są dwie rzeczy - zaliczka i deadline. Jak nie mam wyznaczonego terminu, to zawsze znajdę powód, by coś poprawić. Najdłużej pisana przeze mnie piosenka to "Wyspa" na solową płytę Kuby Badacha. Zajęła mi pół roku.

b>- Ma pan także w dorobku powieść dla dzieci -"Margo - Niebezpieczna wyspa". Dla kogo powstała?
- Dla mojej nieistniejącej córki. Kiedy pytają mnie, czy mam dzieci, odpowiadam: "Mam jedno. Bardzo drogie w utrzymaniu - siebie". Lubię dziecięcą literaturę. Jestem fanem "Pana Kleksa", "Tytusa, Romka i A'Tomka", "Harry'ego Pottera".

- Bohaterką pana książki jest niezbyt grzeczna dziewczynka, prawdę mówiąc - łobuziara. To niezbyt pedagogiczne.
- Uważam, że nie należy być zbyt grzecznym w życiu, bo to prowadzi do postawy biernego potakiwania i godzenia się na wszystko, jak pokorne cielę w stadzie. Jestem za obywatelskim nieposłuszeństwem, niezależnością jednostki, wolnością, za manifestowaniem swojej osobowości. Nie wolno dać się stłamsić systemowi.

- Skoki spadochronowe to sposób na manifestowanie wolności?
- To się wzięło z umiłowania przestrzeni. Zanim zacząłem skakać, chodziłem po górach i żeglowałem. Kręcą mnie otwarte przestrzenie. Najfajniejsze dotąd doświadczenie to skoki na Florydzie. Samolot wylatuje nad ocean, potem robi nawrotkę. Widoki zapierają dech.

- A jak się spadochron nie otworzy?
- To mam zapasowy. Wbrew pozorom to bezpieczny sport. Na plecach mamy wszystko, co tylko wymyślono, by szczęśliwie wrócić na ziemię - włącznie z automatem, który otworzy spadochron, jeśli skoczek zemdleje. Oczywiście zdarzają się niespodzianki. Przy 80. skoku splątały mi się linki spadochronu. Musiałem go wyczepić. Do ziemi 400 metrów, drugi jeszcze nie otwarty... To była najdłuższa sekunda w moim życiu.

- To drogi sport?
- Mój spadochron jest droższy niż mój samochód (śmiech). Ale tylko dlatego, że jeżdżę starym punciakiem. Nie przywiązuję wagi do auta. Jak je zarżnę, to kupię nowe stare.

- Plany na nowy rok...
- Spadochronowo? Zrobić tysięczny skok. To miało być już w 2013, ale złamałem nogę. Moi koledzy skaczą teraz w Dubaju i zamieszczają w sieci zdjęcia, od których z zazdrości aż mnie skręca. Może w przyszłym roku przeżyję to co oni. A plany zawodowe? Wolę nie zapeszyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska