Koński łeb w cukiernicy

Lina Szejner
Niedawno kupione gospodarstwo po byłej RSP w Lubieni za Siołkowicami to jedna wielka ruina, ale Stankiewiczowie oczyma wyobraźni widzą tu dom dla siebie i dzieci. Oraz atrakcje dla turystów.

Antoni Stankiewicz jako chłopak przyjechał wraz z całą rodziną z kresów. Późno wrócili do kraju, dopiero w 1959 r. Miał wtedy 11 lat i nic nie rozumiał ani z historii, ani z polityki. Nie wiedział, dlaczego miało mu tutaj być lepiej. Przecież na kresach były takie piękne łąki i rzeka, i niewielkie gospodarstwo, z krową koniem, kotem i psem. Tamte krajobrazy pan Antoni do dziś ma pod powiekami i od zawsze uważał, że jego miejsce jest na wsi.
- Samowystarczalne gospodarstwo - pokpiwa Krystyna Stankiewiczowa: - Co Kuba posiał, to Kuba zjadł... A mnie się zawsze marzyła hodowla koni. To moje hobby, moja miłość i moje życie...
Najpierw zbudowali dom w Czarnowąsach. Mieli tam 2,5 hektara ziemi i do jej uprawy kupili klaczkę Dianę. Ona dała pierwszego źrebaka, a któraś z jej córek urodziła aż 8 klaczy. Z wdzięczności dla nestorki końskiego rodu, Stankiewiczowie trzymali Dianę do późnej starości, a gdy już była 24-letnią staruszką, oddali do końskiego domu złotej jesieni.
- Nie mogłabym przeznaczyć jej na mięso, bo dla mnie taki koń to jak członek rodziny - przyznaje pani Krystyna. - Przywiązuję się do każdego i trudno mi się z nim rozstać, mimo iż prowadzimy przecież gospodarstwo hodowlane, czyli nastawione na sprzedaż koni.
Stankiewiczowie w Czarnowąsach wolno rozwijali koński interes. Coraz częściej przyjeżdżali do nich z Opola miłośnicy tych zwierząt. Uczyli się dosiadać koni, a potem wskakiwać na grzbiet. Stali klienci wybierali sobie konia, który najbardziej im się spodobał i chętnie czyścili go, pomagali sprzątać boks.

Wraz z rozwojem gospodarstwa, rosły też dzieci Stankiewiczów. Czterech synów i córka od najmłodszych lat oswajali się z zapachem końskiego potu i wszystkimi pracami, jakie trzeba przy zwierzętach wykonać.
- Nasze dzieci kochają konie tak samo jak my - zapewnia pani Krystyna. Oswajaliśmy je z nimi od najmłodszych lat. Przejażdżki konne lubiły znacznie bardziej niż jazdę w dziecięcym wózku. Z czasem miały czym imponować rówieśnikom. Posiadanie konia jest dziś przecież o wiele większym luksusem niż posiadanie samochodu. Chociaż nasze dzieci traktują konie w sposób specjalny. Z jednej strony patrzą na nie jak na domowników i bez żenady przyglądają się każdemu z kupców. Chcieliby, aby każdy koń trafił do właściciela, który będzie dla niego dobry. Trudno tu robić jakiś wywiad o człowieku, ale dla nas sprzedanie konia przypomina taki ceremoniał, jaki toczy się w przypadku adopcji. Każdego chcemy oddać tylko w dobre ręce.
Stankiewiczowie hodują konie polskie. Są cięższe od arabów, ale domieszka szlachetniejszej krwi dobrze wpływa na tę rasę. Znawcy uważają natomiast, że te piękne konie, ze względu na swoją wagę - 600 - 750 kg nadają się tylko na mięso.
- Koń polski doskonale radzi sobie w polu, ale równie dobrze nadaje się do tego, żeby na nim kłusować po łąkach i leśnych ścieżkach. Jest tańszy niż arab. Można go mieć już za 6 tys. zł - przekonuje Antoni Stankiewicz.

O tym, jak dobrze posiadać własnego wierzchowca, zaświadcza Magda, 17-letnia opolanka, której dziadek kupił konia. Rezyduje on nadal w stajni państwa Stankiewiczów, a nowa właścicielka odwiedza go kilka razy w tygodniu.
Jest piękna pogoda. Rozmawiamy przy kawie na łące. Przed nami , niedaleko stajni, Magda "obrabia" swego pupila. Najpierw go wykąpała, teraz szczotkuje. Ale wolno jej to idzie. Co pociągnie szczotką po grzbiecie, to się przytuli do końskiej szyi. Koń odwraca się, muska wargami jej włosy... Magda znowu bierze szczotkę. I tak to trwa.

Zajęta oglądaniem tego sielskiego obrazka, nawet nie zauważam, że ktoś mnie trąca w plecy. To kary źrebak Bojar. Stanowczo domaga się pieszczot od siedzącej obok pani Krystyny, która go od razu drapie po szyi.
- Bojar to cudowne zwierzę - przedstawia źrebaka pan Antoni. Strasznie lubi się bawić i potrzebuje pieszczot. Można się z nim zabawiać jak z kotem. Tylko nie da się go wziąć na kolana...
Po chwili ukontentowany źrebak odchodzi i biegnie na łąkę. Patrzymy za nim, nie widząc, że właśnie przyszła klaczka Bryza i już dobrała się do cukiernicy. Wylizuje słodycz i łypie okiem na właścicielkę. Przyszła, by ją ktoś po szyi podrapał, bo ją meszki pogryzły...
Obok kłusem przebiegł Brutal. Większy źrebak.
- Teraz jest łagodny jak baranek - przekonuje pan Antoni - ale jak był mały, to taki miał charakterek, że dostał to imię, które dziś w ogóle do niego nie pasuje.

Konie mają się tutaj naprawdę cudownie. Ale za to ludzie harują jak konie. Warunki, w których trzyma się tu zwierzęta, są o niebo lepsze niż te, w jakich żyją właściciele.
Trzy lata temu podjęli decyzję o zakupie dawnego gospodarstwa Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Lubieni. Były to zniszczone parterowe obiekty oraz 6,5 hektara ziemi.
- Musieliśmy tak zrobić, ponieważ hodowla nam się rozrosła i dla tylu koni w Czarnowąsach było za mało ziemi - tłumaczy pani Krystyna, widząc przerażenie, z jakim patrzę na stan "obiektów?.
Nowych właścicieli nie przerażały ani cieknące dachy, ani okna bez szyb. Zamierzali powoli je remontować, bo mieli gdzie mieszkać. Nie chcieli sprzedawać domu, który przecież sami zbudowali. Ale plany nie powiodły się. Wzięli kredyt, licząc na dłuższą karencję. Bank nie przedłużył im tego okresu i aby wydobyć się z kłopotów finansowych, musieli jednak sprzedać swój dom. Właśnie są po transakcji.
- Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę z tego, na co się porwaliśmy - mówi pani Krystyna. Mamy przed sobą ogrom pracy, bo na razie tylko jeden barak zdołaliśmy wyremontować. Oczywiście ten dla koni. Mieści się w nim stajnia, gdzie każdy koń ma swój przyzwoity boks.

W baraku naprzeciwko stajni, gdzie kiedyś mieściła się spółdzielcza paszarnia, Stankiewiczowie będą mieszkać. Dziś jest on jeszcze w opłakanym stanie. Ale do zimy nowi właściciele mają zamiar wiele zrobić. Teraz mieszkają w innym obiekcie - przeznaczonym dla przyszłych gości stadniny. Z dumą prezentują pierwszy pokój, pomalowany na zielono. Takich ma tu być więcej. W największym pomieszczeniu, gdzie niegdyś mieściła się część socjalna spółdzielni, będzie duży, gościnny salon z kominkiem. W budynku obok zorganizowana zostanie ujeżdżalnia.
Słuchając gospodarzy, już się widzi, jak materializują się ich marzenia, ale gdy wzrok pada na któryś z obiektów, człowiek od razu zdaje sobie sprawę z tego, jak trudno je będzie zrealizować i jak wiele pracy czeka całą rodzinę.
- My się roboty nie boimy - stanowczo mówi najstarszy syn Stankiewiczów Andrzej, który właśnie wrócił z pracy w piekarni. Każdy z nas stara się mieć z czego żyć, ale doszliśmy do wniosku, że na tych naszych posadkach, to my na emeryturę nie zarobimy. Ja jestem największym realistą z całej rodziny. We mnie najmniej było sentymentów, bo pozostałe rodzeństwo, tak jak rodzice, patrzy na ten cały biznes jak na romantyczną przygodę.

Ale to dzieci Stankiewiczów są teraz właścicielami gospodarstwa i to one zdecydowały, że jeśli już trzeba szukać wielkich połaci łąk dla koni, to nie w Bieszczadach, jak chciała mama, ale tu, na Opolszczyźnie.
- To prawda, że namawiałam ich na te Bieszczady - przyznaje pani Krystyna, bo mnie tu jakoś nie zaakceptowano. Różnię się trochę od tutejszych skrzętnych gospodyń. Lubię marzyć, czytać i malować w wolnych chwilach.
Antoni Stankiewicz jest najwyraźniej dumny z talentu żony. Natychmiast przynosi trzy obrazy, na których autorka uwieczniła to, co widzi : pęk maków, wrzosowisko i oczywiście konie nad stawem.
Ten staw Stankiewiczowie wybudowali i zarybili. Pływają w nim karpie i amury. Goście, którzy tu przyjeżdżają z dziećmi, mogą wędkować, a potem upiec na grillu złowioną rybę i przywiezioną ze sobą kiełbasę.
Stankiewiczowie marzą o tym, żeby przyjeżdżało tu na weekendy jak najwięcej ludzi. Na konie, na ryby, na grzyby i na łono natury. A to łono jest rzeczywiście imponujących rozmiarów. Jak sięgnąć okiem - wielkie połacie łąk, zamknięte ścianą lasów.
Stankiewiczowie oczyma wyobraźni widzą wyremontowane obiekty, a w nich rodziny z dziećmi, które przyjechały tu wypocząć. Są tu idealne warunki do tego, by organizować hipoterapię dla malców porażonych, dla których koński grzbiet z niewiadomych powodów jest leczniczą kołyską.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska