Mówię do ciebie ostatni raz

sxc.hu
sxc.hu
Kupowała kartki świąteczne na przyszły rok, porządną kurtkę, taką, żeby pochodzić w niej ze trzy lata. Ale kiedy poczuła, że to koniec, że rak kości jest silniejszy, przestała udawać. - Boję się, ja chyba umieram - powiedziała 27-letnia Kasia Kaczyńska.

Wiesz, to może być prawdopodobne - odpowiedziała Ewa Kosowska-Korniak, jej przyjaciółka i wolontariuszka z Fundacji Onkologiczno-Hospicyjnej "Samarytanin".

Kasia chciała jeszcze porozmawiać ze swoją córeczką, bratem i tatą. Prosiła, żeby dobrze wychowali jej dziecko, w przyszłości wysłali na dobre studia.

Po ich wyjściu został przy niej lekarz, ostatnie słowa skierowała do niego. "Doktorze, to już ostatnia prośba, chciałabym zapalić…". Zaciągnęła się papierosem… Kilka godzin później odeszła.

- Odchodzenia i ostatnie wypowiadane słowa są tak różne jak różni są ludzie i ich własne biografie - mówi Grzegorz Węsiora, szef opolskiego hospicjum Caritas w Siołkowicach. - Te najtrudniejsze są w przypadku ludzi młodych. Do końca walczą. Ale nie zawsze, odchodząc, żegnają się z bliskimi; nie odzyskując przytomności, odchodzą bez słowa...

Pan Zygmunt odchodził świadomie. Zanim się pożegnał, zapragnął w hospicjum urządzić swoje 65. urodziny. Był tort i życzenia… od personelu. Żeby żył jak najdłużej. Kilka dni później był już całkowicie przykuty do łóżka.

- Nie byłem dla was dobry - mówił do dorosłych synów i żony. - Przepraszam za wszystko, ale tego, co wam zrobiłem, już nie da się zmienić.

Mówił z coraz większym trudem, ostatnich słów już prawie nie było słychać: wybaczcie mi… Po zapadniętym policzku spłynęła mu łza… Koniec. Wzruszeni byli jego dorośli synowie, bo nie takiego ojca, przepraszającego, pamiętali. Pięć dni po urodzinach zmarł.

Niecały rok po odejściu pana Zygmunta do hospicjum trafiła jego żona. - Na Wigilię to już chciałabym być u męża - mówiła jak o zaplanowanej podróży. Odchodziła spokojnie. Dzień przed Wigilią.

Wzmocnić się na drogę

Po salach siołkowickiego hospicjum przemyka pielęgniarka Ania Sperling, kaskady afrykańskich warkoczyków lekko podskakują na pielęgniarskim uniformie. Hospicjum to jej pierwsza praca. - Innej sobie nie wyobrażam - mówi.

Wokół cisza, tylko cisza. Siostra Ania pochyla się nad panią Zofią, poprawia dreny i w skupieniu wykonuje kilka pielęgniarskich zabiegów. Potem bierze pergaminową dłoń kobiety i ciepłem własnej ogrzewa. Żadnych zbędnych słów, a tyle oddania...

- Towarzyszymy pacjentom w tym przechodzeniu - mówi siostra Ania. - Czasami jest tak, że przed odejściem nasi pacjenci nagle zbierają się w sobie i odzyskują apetyt. Wtedy przychodzi im ochota na coś niezwykłego, rodzina i my musimy temu sprostać. Ale bywa, że tuż przed śmiercią przywołują kogoś bliskiego, kto już dawno umarł.

Pan Alfred ostatniego dnia przywoływał swoją nieżyjącą żonę.
- Adela, Adela… - wołał resztką sił. - Adela, zabierz mnie…
To były jego ostatnie słowa.

Ale z umieraniem czeka się też na bliskich. Cierpią jeszcze tak długo, żeby popatrzeć ostatni raz na kogoś bliskiego. I powiedzieć mu te ostatnie słowa.

Tak było w przypadku pani Bronisławy, głównej księgowej jednej z opolskich firm. Zanim przeszła na emeryturę i przyplątała się choroba, treścią jej życia była firma. Kiedy już mogła podróżować, jak sobie na emeryturę zaplanowała, nastąpił kres. Zanim ostatecznie choroba przykuła ją do łóżka, było ją widać na korytarzach hospicjum. Dużo paliła, dużo rozmawiała…

- Idąc korytarzem, trudno nie pamiętać, gdzie najczęściej stała pani Bronia i co mówiła - wyznaje dr Małgorzata Zaryczańska, od trzech lat lekarz w hospicjum. - Podobnie z innymi, których już nie ma. Pamięta się, gdzie najczęściej stali, co mówili…

- Umieram, wezwijcie z Niemiec moją rodzinę - to było ostatnie życzenie pani Bronisławy. Wcześniej przygotowała suknię i czółenka na ostatnią drogę. Jednak z odejściem czekała do przyjazdu siostry.
To nie jedyny przypadek, że człowiek nie umiera, dopóki nie przyjadą bliscy. - I nie ma w tym żadnego medycznego wyjaśnienia - przyznaje pani doktor Zaryczańska.

Mówi też o niektórych symptomach towarzyszących śmierci: przeczulicy skóry, marmurkowatej cerze. I buncie tkanek. - Nikt już nie mierzy ciśnienia, bo skóra bardzo boli - tłumaczy lekarka. - Nie dotyka się ręki, bo to boli, tylko się bierze całą dłoń. W obliczu śmierci potrzebny jest spokój.
Czasem ktoś zapyta: "Pani doktor, dlaczego nie mogę umrzeć?".

- Panie Zdzisiu, trzeba cierpliwie poczekać, bo tam też pewnie kolejka - odpowiada.
Pan Adam już na nikogo nie czekał. Mówił, że jest sam na świecie jak palec. Bardzo chciał, żeby po raz ostatni pojechać do swojego mieszkania na Zaodrzu. - Zawieźliśmy go - wspomina Grzegorz Węsiora. W ciasnej kawalerce rozgardiasz i zaduch dawno nie odwiedzanego mieszkania. Pan Adam usiadł na środku pokoju, wypalił ze dwa papierosy. Potem zapakował dres do reklamówki, mówił, że bardzo go potrzebował.

W drodze powrotnej zapragnął zrobić w spożywczym zakupy - wyniósł kilka wypełnionych reklamówek, jakby miał z zakupami zaraz wracać do domu. Postawił je na stoliku w hospicjum, obok tej z dresem, którego już nigdy nie założył. To był ostatni spacer, bo następnego dnia nie miał już siły wstać z łóżka.

- Siostro, tak bardzo bym zapalił i napił się kawy - poprosił. Z trudem przełknął łyk, potem drugi, zaciągnął się papierosem.

- Siostro, zostań jeszcze, bo będę umierał - powiedział. I odszedł.

Pani Kazimiera miała ochotę na sernik wiedeński, taki z dodatkiem ziemniaków, jaki sama kiedyś piekła na wielkie okazje.
- Właściwie już nic nie jadła, dopiero przed śmiercią prosiła o ten sernik - wspomina jej córka Elżbieta. - Zmartwiłam się, bo takiej finezji już w cukierniach nie robią. A ja jakoś nie nauczyłam się go piec, zawsze myślałam, że przecież jeszcze zdążę nauczyć się od mamy.

Boję się jak cholera

Pan Jerzy, kiedy trafił do hospicjum, nie ukrywał, że zmarnował życie. Miał za sobą zakład karny, niewiele też pracował. Żył z dnia na dzień. Już w hospicjum, zaraz na początku, tej ostatecznej diagnozie też nie dowierzał. Ale im bliżej końca, wszystko już bardzo poważnie traktował. Zamykał się w sobie.
- Panie Jerzy, co się dzieje? - pytała lekarka.
- Pani doktor, boję się jak cholera - odpowiadał

Przed końcem poprosił o księdza, mówił, że czasami trzeba coś jeszcze wyprostować.
- Wszyscy się boją śmierci, bali się tego przejścia nawet święci - mówią siostry franciszkanki w opolskim ZOL-u.

- Łatwiej jest tym, co mają wyprostowane życie za sobą - dodaje siostra Cyryla, emerytowana zakonnica-pielęgniarka. Jej całe życie to były szpitale, domy pomocy i hospicja. Do dziś pamięta 21-letniego Jaśka z głębokim niedorozwojem umysłowym. Rodzina oddała go do zakładu, kiedy był mały, jak tylko się zorientowała w jego upośledzeniu.

- Jasiek umierał na raka, wiedział, że odchodzi - wspomina siostra Cyryla. - Przez całe życie nie wydobył z siebie ani jednego artykułowanego dźwięku, a przed śmiercią coś składnie mówił. Uspokajałam go: "Jasiu, Jasiu, nie bój się, tam ci będzie lepiej".

Pielęgniarki i zakonnice z hospicjów i ZOL-i mówią, że każdy człowiek staje sam na sam ze śmiercią. I nieważne, jak licznie otaczają go w tym momencie bliscy. Wielu wręcz nie może odejść, widząc czuwającą przy nim rodzinę.

48-letni Adrian do hospicjum trafił w bardzo złym stanie. Nie opuszczały go żona z matką, czuwały przy nim na zmianę.
- Ewa, ja będę umierał… - powiedział.
- Adrian, będziesz żył, nie poddawaj się! - rozpacz jego młodej żony sięgała prawie do nieba, szczególnie, kiedy patrzyła jak się topi. Z jego ponad osiemdziesięciu kilogramów wysportowanego ciała nie było już połowy.

Znowu powiedział: - Umieram…
Cały czas trzymała mocno jego rękę. Umarł, kiedy na chwilę tylko wyszła na korytarz.
- Dlaczego nie odchodził przy mnie? - rozpaczała żona Adriana.

- To częste, że umierają nocą albo wtedy, kiedy dosłownie na chwilę opuszczają ich czuwający - opowiadają pielęgniarki i zakonnice. - To pewnie przez ten żal rodziny, który tak trudno odchodzącemu unieść. To bardzo trudne, ale umierającemu trzeba pozwolić odejść.

Zawsze będę przy tobie

Tak mówił 56-letni Jan Kowalski, rolnik z Kolonii Biskupskiej pod Olesnem.
- Kiedy tato dowiedział się, że jest chory, chciał nas do tej trudnej sytuacji przygotować - opowiada Regina Majowska, jego córka. - Nie myślał o sobie, a o nas, że nas zostawia. Powiedział, że będzie walczył ze śmiertelną chorobą, ale też jest na wszystko przygotowany, bo przecież woli Pana Boga nikt nie zmieni.

Jan Kowalski mówił, że jest zadowolony ze swojego życia. Doczekał czwórki wnuków, darzyło mu się w gospodarstwie. - Mogłem się tym wszystkim cieszyć, czego być może inni nie doświadczyli - podkreślał.

Po leczeniu, naświetlaniach i chemii, kiedy wydawało się, że już dochodzi do siebie, uległ wypadkowi - nie z jego winy. Jadący z tyłu samochód wgniótł jego auto w stojącą przed nim ciężarówkę.
- Potem było coraz gorzej, choroba nowotworowa przyśpieszyła - mówi pani Regina. Kilka dni przed śmiercią poprosił córkę i zięcia, żeby postarali się włączyć do gospodarstwa ziemię, która w przeszłości należała do jego ojcowizny.

- To było taty ostatnie życzenie - dodaje Regina. - Teraz chodzę po gospodarstwie i wydaje mi się, że tato zawsze jest przy mnie obecny. No i tak jak chciał, ten grunt powrócił do naszego gospodarstwa…
- To pewne, że zmarli nam towarzyszą - mówi z przekonaniem młodziutka siostra Julia, franciszkanka z opolskiego ZOL-u. - Opowiadają o tym nasi pacjenci, ale ze swojego życia wiem, że kiedy proszę mojego nieżyjącego tatę, to mi zawsze pomoże.

O obecności nieżyjącej od 60 lat matki w jej całym życiu zapewnia też pani Krystyna z Opola. - Miałam dziewięć lat, kiedy moja mama świadomie odchodziła - opowiada. - To było w 1945 roku we Lwowie, była strzelanina, moja mama została ciężko ranna w głowę. Przytuliła mnie do siebie i powiedziała: "Krysiu, ja odchodzę do Pana Boga, ale ty nigdy się nie martw, bo ja zawsze będę przy tobie". To były jej ostatnie słowa. No i zawsze była przy mnie, kiedy tylko coś złego się działo. Ale kto mi w to uwierzy...

Matka pana Waldemara, mieszkańca podopolskiej wsi, zmarła trzy lata temu. - Bardzo już chora mama powiedziała mi, że umrze - wspomina. - Chcąc ją pocieszyć, odpowiedziałem, żeby tak nie mówiła, bo nikt z nas nie wie, kto do następnego dnia przeżyje. Ja pracuję w niebezpiecznych warunkach, na wysokościach i nie wiem, czy do domu wieczorem wrócę.

Na koniec zażartował, że jak odejdzie pierwsza, to niech się stamtąd do niego odezwie. Niech powie ze dwa słowa…

- Nawet żonie o tym nie mówię, że po śmierci mama odwiedziła mnie we śnie - przyznaje pan Waldemar. - Była młoda i zdrowa. Mówiła: "Waldek, ty się o nic w życiu nie martw, bo ten czas na ziemi bardzo szybko mija. Bądź dobry dla ludzi i zacznij się wreszcie cieszyć. A jeśli ktoś cię krzywdzi, to się nie martw. Bo liczy się tam, a nie tutaj". A ja spełniam to mamy życzenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska