Niezwykła historia Sigrid Schuster-Schmah

Archiwum prywatne
W Westfalii siostry sfotografowały się z rowerem pożyczonym w gospodarstwie, w którym mieszkały.
W Westfalii siostry sfotografowały się z rowerem pożyczonym w gospodarstwie, w którym mieszkały. Archiwum prywatne
Sigrid Schuster-Schmah jako dziecko opuściła rodzinny Dobrodzień, uciekając przed frontem. Na Śląsku była Niemką, w Westfalii - polską gęsią. Po latach opisała swoje przeżycia. Dla potomności.

Miałam 10 lat, gdy dotarła do mnie groza wojny - opowiada pani Sigrid. - Było lato 1944 roku. Ostatni tydzień wakacji. Pobiegłam do kolegi z sąsiedztwa, żeby pojeździć na hulajnodze. Drzwi otworzyła mi jego młodsza siostra.

Miała oczy pełne łez i powiedziała, że Bernd nie przyjdzie się bawić ani dziś, ani nigdy, bo ich tato zginął w Rosji.

Odruchowo razem z kolegami odmówiliśmy za niego "Ojcze nasz", licząc przy tym, jak wielu naszych ojców już zginęło, i bojąc się, że zginą następni. Mój ojciec też miał wkrótce trafić do Rosji na całe trzy lata.

Szkoła w knajpie

Kiedy okazało się, że budynek szkoły zostanie przekształcony w szpital wojskowy, a nauka przeniesiona do gospody, zmartwili się raczej dorośli niż dzieci.

- Lekcje w knajpie to było coś - opowiada pani Sigrid - chłopcy od razu zaczęli penetrować szynk. Wczołgali się pod kontuar, chowali w zakamarkach, w których dawniej stały beczki z piwem. Starszych nauczycieli zabrano na front. Niemieckiego uczyła nas teraz panna Marwitz, studentka germanistyki w mundurze Arbeitsdienstu, młoda, uśmiechnięta i łagodna.

Wkrótce także szkoła rolnicza w Guttentag została zamieniona na polowy szpital, a w gazetach coraz częściej pojawiały się słowa "Rosjanie" i "gwałt".

- Domyślałam się, że oni robią coś złego z kobietami - wspomina Sigrid Schuster. - Kiedy odważyłam się zapytać o to mamę przy kolacji, odpowiedziała, że dowiem się, jak będę starsza. Zaniepokoiłam się na dobre, bo w gazetach pisano, że oni gwałcą nawet 12-latki, a ja przecież miałam wkrótce skończyć 12 lat.

Rodzina postanowiła nie czekać na Rosjan. Sigrid razem z mamą i dwiema młodszymi siostrami wyjechała z Dobrodzienia.

- Mama pchała wózek na stację - wspomina - a ja prowadziłam za rękę siostrzyczkę. Kazałam jej nie płakać, żeby jej łzy nie zamarzły na policzkach. A ona z dziecięcą powagą odpowiedziała, że nie płacze, tylko jej samo z oczu leci.

Żagań, czyli Rosjanie

Podróż do dziadków mieszkających na Dolnym Śląsku trwała wiele dni i i nocy. Strach i mróz w czasie nocnych przesiadek do kolejnych pociągów łagodziły kobiety w białych fartuchach, które czasem dolewały mleka do butelek maluchów. U dziadków Sigrid poczuła się wreszcie bezpieczna. Dziadek miał nadzieję, że jak wysadzi się lód na rzece i most, to Rosjanie do nich nie przyjdą.

- Przyszli. Pewnej nocy usłyszeliśmy okrzyk "urra!" i huk gąsienic ich czołgów - opowiada pani Sigrid - trzech lub czterech z wrzaskiem wpadło do pokoju. Szukali "giermańskich sołdatów". Skoro żadnych sołdatów u nas nie było, zaczęli wywalać szuflady z komody, rozrzucali zawartość walizek przygotowanych do ewakuacji, rozcinali zwinięte w pary skarpetki. Jak się potem okazało, w poszukiwaniu zegarków.

Najbardziej pospolite sprzęty wprawiały ich w osłupienie. Mam przed oczami kobietę w mundurze bawiącą się mieszadełkiem do sosów i zaśmiewającą się przy tym. Mimo nocy i całej grozy sytuacji byłam zdziwiona, że Rosjanie to ludzie tacy jak my, nie podludzie, jak pisano w gazetach i mówiono w radiu.

Ta dziecięca wiara w człowieka wkrótce została wystawiona na ciężką próbę. Sigrid miała się dowiedzieć, co to jest gwałt. Nie rozumiała, dlaczego jedna z kobiet, wołano na nią Margaret, broni się rękami i nogami, by Rosjanie nie zabrali jej do obierania kartofli. Pytała, dlaczego trzęsie się ze strachu. Przecież jak się znajdzie w kuchni, pewnie dadzą jej coś do jedzenia. Kiedy Margaret wróciła, nie było wątpliwości. Zanosząc się od płaczu, zapewniała, że już nigdy nie pozwoli zerwać z siebie ubrania. Prędzej dam się zabić, niż pójdę z nimi - wyła.

Ale w czarnej skrzynce pamięci Sigrid zachowała też inne obrazy.
- Kiedy pocisk uszkodził dom dziadka, trzeba było uciekać dalej, na wieś. Głód narastał. Skoro w wiosce było wojsko, musiała też być polowa kuchnia - opowiada. - A w niej kocioł tak wielki, że skośnooki żołnierz stał na taborecie, by zamieszać w nim aż do spodu. Odważyłam się i wyciągnęłam w jego stronę garnek. "Dobry ruski sup" - zaśmiał się i nabrał chochlą pachnącej zupy. Mojej młodszej siostrze wręczył wyciągnięty z worka chleb i pocałował ją w czoło. Bardzo tego nie lubiła, ale starała się go nie zrazić.

Sigrid Schuster-Schmah podkreśla, że nie chce do swoich wspomnień mieszać polityki ani ideologii. - Przeżywałam to wszystko jako dziecko, naiwnie, i tak samo chcę to pamiętać i opowiadać - mówi. - A to oznacza, że ten obraz nie będzie ani biały, ani czarny, tylko pomieszany. Jak tamten czas.

Legnica, czyli Polacy

Z Polakami zetknęła się na dobre w Legnicy, gdzie powędrowała mama z córkami. I znów ma zróżnicowane wspomnienia. Chętnie opowiada o rodzinie, która podzieliła się z nimi mlekiem i pieczonymi ziemniakami, kiedy byli głodni. O polskiej lekarce, która podała lekarstwo jej siostrze chorej na zapalenie ucha środkowego.

Po raz pierwszy słyszała wtedy rozmowę dorosłych o wypędzeniu. Mówili, że Rosjanie zajęli część terytorium Polski i ludzie stamtąd jadą na Śląsk. A my musimy przenieść się dalej - tłumaczyła mama. Przegraliśmy wojnę i musimy odpokutować szaleństwo Hitlera.

- Mama pracowała u polskiego fotografa, pana Henryka - wspomina pani Schuster-Schmah. - Zaprosił naszą czwórkę w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Siedzieliśmy na kanapie, na której na co dzień fotografowało się żołnierzy z ich dziewczynami. Na stole stały świeczniki, na ścianie wisiała czarna Matka Boska. Henryk tłumaczył, że taki obraz częstochowskiej Madonny wisi w każdym polskim domu. Przy stole było kilkanaście osób. Jedynymi Niemcami byliśmy my. Nabierałam z każdej miski i półmiska, chociaż mama upominała, że nie powinnam tak bardzo demonstrować głodu. Polska rodzina, wiedząc, że nie mamy pieniędzy, chciała odkupić moją najmłodszą siostrę, ale mama się nie zgodziła.

Pewnego dnia, pod nieobecność mamy, do mieszkania zajmowanego przez Sigrid i jej rodzinę wpadły dwie kobiety i milicjant. "Otwierać!" - wrzeszczały od drzwi. Jedna z nich przypominała dziewczynkom czarną wronę. Jak kiedyś Rosjanie, teraz one wysypywały wszystko z szuflad, wyrzucały z szaf, zrywały zasłony z okien i zrzucały pościel z łóżek. Raz po raz krzyczały: "raus!". Milicjant zostawił nam dwie godziny na spakowanie. Na szczęście wróciła mama.

- To nie był łatwy czas - mówi pani Sigrid - ojciec był urzędnikiem i byłam przyzwyczajona do względnego dostatku. Teraz gorsza od biedy była niepewność. Zdawało mi się, że nie tylko nigdy nie wrócę do Dobrodzienia, ale że już nie będę miała swojego pokoju, a łóżko będę już zawsze dzieliła z siostrą. Bardzo mi to po dziecięcemu doskwierało. Ale nie mam żalu do nikogo. Co najwyżej do historii, która tak poukładała nasze losy. Z czasem zdałam maturę, założyłam rodzinę, wszystko wróciło do normy.

Po co komu dopływy Odry

Nie od razu było łatwo. Sigrid na Śląsku była Niemką, ale w Westfalii, gdzie rodzina trafiła po kolejnej podróży towarowym wagonem, nie było to wcale takie oczywiste. Szczególnie w szkole, gdzie nie raz usłyszała od koleżanek bez przesiedleńczego doświadczenia: "Te, polska gęś - zjeżdżaj stąd".

- Nagle nieprzydatna stała się wiedza o dopływach Odry, które miałam w małym palcu, trzeba było znać rzekę Ems. Dziewczyny z klasy gadały chętniej o mnie niż ze mną. Czasem demonstracyjnie zatykały nosy, żeby nie czuć, jak śmierdzą Polaczki. Ale w tym samym 1946 r. dostaliśmy pierwszy list od ojca z Rosji. Mógł napisać 25 słów. Wystarczyło, byśmy się dowiedziały, że jest w obozie jenieckim na Uralu, że jest zdrowy i że będzie nas szukał.

Pani Sigrid postanowiła spisać swą historię w formie powieści wiele lat później. Niemiecka wersja książki ukazała się na początku lat 90. Napisała pięć powieści dla młodzieży, zanim doszła do wniosku, że jej własna historia też może zaciekawić młodych czytelników.

- Odzew przeszedł moje oczekiwania - przyznaje autorka. - Dzwonili do mnie dawni mieszkańcy Dobrodzienia z Niemiec i mówili: "Też przeżyłam wysiedlenie jako dziecko. Pani opisała to tak, jak było". Czułam się spełniona. Ci Niemcy, którzy nie doświadczyli przesiedlenia, nie zawsze nas rozumieją. Nieraz byłam pytana o miejsce urodzenia: gdzie to jest? W Polsce - odpowiadałam. To pani zna polski? - dziwił się pytający. Nie, urodziłam się przecież jako Niemka.

Do Dobrodzienia przyjeżdża od 2003 roku. Spotyka się z mniejszością i z większością, także z uczniami w szkołach. Większość jej dawnych kolegów wyjechała do Niemiec. Więc niełatwo jej spotkać znajome twarze. Ale miasto poznaje: drogę do szkoły, miejsce, gdzie przyjmował dentysta, i sklep, w którym mama kupowała dla niej buty.

Ma nadzieję dotrzeć ze swoją historią i do polskich czytelników. Jej powieść "Na pewno się jeszcze zobaczymy. Historia dziewczynki ze Śląska" - ukazała się w dwujęzycznej wersji staraniem Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno-Kulturalnych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska