Zginął niewinny człowiek

Ewa Kosowska-Korniak
Rodzina zamordowanego przez trzy lata przeżywała koszmar pomówień.

Arkadiusz Welke został podwójnie skrzywdzony przez swoich oprawców. Po bestialskim mordzie oczernili go, okrzyknęli przestępcą i bossem narkotykowym. Wtórowała im w tym prokuratura.
"Chcemy żyć", "Stop przemocy", "Kara śmierci dla morderców" - krzyczały hasła z transparentów niesionych przez młodzież z Kędzierzyna-Koźla podczas marszu milczenia przeciwko przemocy. W ten sposób uczniowie szkół średnich wyrazili trzy lata temu swój sprzeciw wobec brutalizacji życia, której tragicznym przykładem było morderstwo dokonane na 28-letnim Arkadiuszu Welke.
Dwudziestoośmiolatek zginął kilka dni wcześniej, 4 grudnia 1998 r. O jego zniknięciu zaalarmowała policję żona. Zmaltretowane zwłoki zostały znalezione dzień później - zawinięte w dywan leżały w Kłodnicy. Jak pokazało śledztwo - przed śmiercią bardzo cierpiał (był bity pałką besjbolową w głowę i okolice podbrzusza, a gdy padł, został skrępowany kablem elektrycznym i związany w tzw. kołyskę. Przyczyną śmierci było zaduszenie). Zamordowany osierocił 6-tygodniowego synka i 4-letnią córkę.

Młodzi, ubrani na czarno uczestnicy pochodu - uczniowie szkół średnich - wręczyli władzom Kędzierzyna-Koźla petycję, w której sprzeciwili się narastającej agresji wśród młodzieży. Mieli świadomość, że Arka zabili ich rówieśnicy - policja zatrzymała morderców w kilka godzin po zbrodni. Uczestnicy marszu milczenia postawili pod krzyżem zapalone świece i znicze, po czym rozeszli się do domów.
Do swojej pracy wrócili tez policjanci, a przeprowadzone przez nich śledztwo dało wyniki, które wstrząsnęły Kędzierzynem-Koźlem i rozpoczęły trzyletni koszmar rodziny zmarłego, który zakończył się dopiero w zeszłym tygodniu rozstrzygnięciem sądu.

- Ta śmierć nie była przypadkowa - informował podczas konferencji prasowej pod koniec 1999 roku, w blichtrze kamer i reflektorów prokurator z wydziału ds. przestępczości zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Opolu. Akt oskarżenia w sprawie zabójców Arkadiusza W. był pierwszym sporządzonym przez ten szczególny, nowo utworzony wydział prokuratury. Po raz pierwszy w naszym województwie stwierdzono tak ścisłe powiązania świata przestępczego i policji - na ławie oskarżonych zasiedli obok siebie mordercy i... policjant, który ich zatrzymał (podjął działania utrudniające prowadzenie postępowania, został za to skazany na 3 lata pozbawienia wolności).

Zdaniem prokuratury Arkadiusz W. był powiązany ze światkiem przestępczym. Handlował narkotykami na wielką skalę. Pierwszy towar wziął od 20-letniego wówczas Damiana B. Początkowo współpraca układała im się bardzo dobrze. Potem jednak Arkadiusz znalazł sobie tańsze źródło zaopatrzenia i stał się niechcianym konkurentem. Zginął z rąk Damiana B. i Leszka G. Zginął, bo psuł im rynek - uznał prokurator.
- Oburzam się, gdy widzę, że licealiści w dobrej wierze urządzają marsz milczenia przeciwko brutalizacji życia, podczas gdy ta brutalizacja jest wynikiem przestępczych porachunków - dodał prokurator.
Zaznaczył też, że żona zmarłego nie chce pogodzić się z tym, że jej mąż był przestępcą. Dlatego nie skorzystała z przysługującego jej prawa i nie zapoznała się z materiałami śledztwa.

Gdy rozpoczynał się proces zabójców Arkadiusza, jego żona Beata Welke podeszła do ławy oskarżonych i postawiła przed skutym kajdanami Damianem B. zdjęcie jego ofiary.
- Mój mąż nigdy nie miał nic wspólnego z narkotykami. Był normalnym, uczciwym człowiekiem. Gdyby handlował narkotykami, jak chce prokuratura, żyłabym dzisiaj z dziećmi w luksusie, a nie z 398 zł renty po mężu - mówiła wówczas wdowa.
- A na wczasy jeździliby na Hawaje, a nie do nas, do Gniezna - dodawała z płaczem mama (jej syn przeprowadził się na Opolszczyznę niecałe pięć lat przed śmiercią).
Teść zamordowanego dodał, że jego zięć był człowiekiem, który normalnie pracował osiem godzin dziennie, dorabiał, sprzedając telefony komórkowe. Handlowi narkotyków musiałby poświęcić dużo wolnego czasu, a on czasu wolnego nie miał.
Przy Arkadiuszu nigdy nie znaleziono narkotyków. Mimo że rodzina bardzo mocno domagała się rewizji w mieszkaniu zmarłego, nigdy jej nie przeprowadzono. Nie znaleziono narkotyków również w jego samochodzie, skradzionym mu przez zabójców.

Prokuratura swoje zarzuty oparła się w głównej mierze na wyjaśnieniach Damiana B., "skruszonego" zabójcy, który poszedł na współpracę z organami ścigania. Akt oskarżenia był w zasadzie powieleniem tego, co powiedział podczas śledztwa.
Z opowieści Damiana B. (obecnie 23 lata) wyłonił się obraz kędzierzyńskiej mafii, handlującej narkotykami, bronią, kradzionymi samochodami. Damian B., szczodrze obdzielając swoich bliższych i dalszych znajomych zarzutami, sam siebie również obciążał. Przyznał się do handlu narkotykami na ogromną skalę i działalności w gangu Marka B., w którym sam był tylko pionkiem.
- Nie mam wątpliwości, że była to zorganizowana grupa przestępcza, w której - zgodnie z zarzutem prokuratora - brałem udział - mówił w sądzie.
Barwnie opowiedział też, że próbował zrezygnować z udziału w grupie Marka B., ale wówczas był zastraszany i przemocą zmuszany do dalszego rozprowadzania narkotyków. Raz grożono mu, że on i jego młodsza siostra zostaną potrąceni samochodem. Dwukrotnie został wywieziony do lasu w Kuźniczkach, gdzie został dotkliwie pobity, z czego raz "uwięziono go ze szczególnym udręczeniem". Sprawcy kazali mu wykopać w lesie głęboki dół, włożyli wewnątrz worek foliowy, kazali mu na nim uklęknąć i zaczęli zasypywać dół.

- Byłem w takiej pozycji, jakbym się modlił - opowiadał Damian B. - Ręce miałem związane, worek zawiązany na szyi i tylko głowa wystawała mi ponad ziemię. Spędziłem tak całą noc. Rano mnie odkopali. Nie da się opisać, co wtedy czułem. Wzywałem pomocy, ale kiedy zaczęło mnie boleć gardło, przestałem. Bałem się, że mogę tak zostać na zawsze, bo nie zapowiedzieli, że po mnie wrócą.
- Mój klient jest ofiarą toksycznego działania mediów epatujących przemocą oraz dzisiejszej sytuacji rynkowej - mówił w ostatnim słowie obrońca Damiana B. Stwierdził, że jego klient stał przed dylematem: kraść, handlować narkotykami czy żyć w biedzie i wybrał handel narkotykami, z którego mimo podjętych prób nie pozwolono mu się wyzwolić.

Mimo że kolejne odsłony trwającego przeszło rok procesu pokazywały, że wyjaśnienia Damiana B. są niewiarygodne, niespójne, sprzeczne nie tylko z tym, co mówili inni oskarżeni, ale nawet z zeznaniami jego najbliższej rodziny, Damian B. do końca podtrzymywał swoją wersję wydarzeń. W ostatnim słowie przeprosił rodzinę zamordowanego, ale jeszcze raz potwierdził, że Arkadiusz handlował narkotykami.
Jak niewiarygodny jest narkotykowy wątek śledztwa, podsumował obrońca jednego z oskarżonych, rzekomo prawej ręki szefa gangu - Arkadiusza D. (uniewinnionego przez sąd od wszystkich zarzutów).
- Zdaniem prokuratury w okresie od września do listopada 1998 roku Arkadiusz kupił u oskarżonych 10 kilogramów amfetaminy, co daje 100 tysięcy porcji warte milion złotych i rozprowadził je w Kędzierzynie-Koźlu. Przecież to czysta fantazja! - mówił obrońca. - Takiej ilości narkotyków kozielski rynek nie mógł wchłonąć, a o sprzedaży na zewnątrz prokurator nic nie wspomina. Za cenę zbezczeszczenia pamięci ofiary zbrodni uzyskano niepewny dowód.

Wniosek nasuwa się jeden: Damian B. pomówił możliwie szeroki krąg osób, łącznie z ofiarą, by pomniejszyć swój udział w zabójstwie i otrzymać łagodniejszy wyrok. Zauważył to sąd, podkreślając w uzasadnieniu wyroku:
- Mafii kędzierzyńskiej nie było. Damian B. sam siebie obciążył poważnymi zarzutami o hurtowy obrót narkotykami i pomówił współoskarżonych, by pomniejszyć swój udział w zabójstwie.
Dlatego sąd uniewinnił wszystkich oskarżonych od zarzutów o handel narkotykami, udział w zorganizowanej grupie przestępczej i kierowanie tą grupą. Nie ma bowiem żadnego wiarygodnego dowodu, że grupa taka istniała.
Podobnie jak nie ma dowodu na zastraszanie Damiana B. przez "grupę Marka B.". Damian nikomu, nawet najbliższym nie opowiedział o tym, co przeszedł, nie poddał się obdukcji lekarskiej i nie potrafił wskazać dokładnie sprawców uwięzienia w lesie.
Opowieść o zakopaniu w lesie w Kuźniczkach to zatem kolejna bajka Damiana B. Wszystko wskazuje na to, że zorganizowana grupa istniała tylko w jego wyobraźni.
Chciałeś zmarnować mi życie - mówił na korytarzu sądowym łamiącym się głosem do Damiana B., tuż po zwolnieniu z tymczasowego aresztu, Marek B. (zabójca nie wiedział, że mieszkał on niedaleko państwa Welke, a z Beatą chodził do podstawówki).
Potem Marek B. podszedł do matki zamordowanego i pokazując na koniec małego palca, stwierdził: - Tyle miałem wspólnego z tą sprawą. Pani syn nigdy nie handlował narkotykami.

Jakie były motywy zbrodni? Typowo rabunkowe. - Tu mamy taką sytuację, kiedy rozbój przekształca się w intensywną bójkę pomiędzy oskarżonymi a pokrzywdzonym. W efekcie doszło do zadania śmierci - mówił sędzia, skazując Damiana B. i Leszka G. na kary 25 lat pozbawienia wolności. Sąd uznał, że to Damian B. zabił, pociągając za kabel, którym była związana ofiara, co spowodowało uduszenie. Jednak Leszek G. godził się na to, co robił jego kolega.
Sąd podkreślił też, że nie ma żadnych dowodów, że pokrzywdzony był członkiem jakiegoś gangu i handlował narkotykami. Rodzina zmarłego, która występowała w procesie w roli oskarżycieli posiłkowych, by odzyskać jego dobre imię, wysłuchała tych słów ze łzami.
- Zginął niewinny człowiek. Kto znał męża, nigdy nie wierzył w te pomówienia. Ale jak ktoś go nie znał... Te trzy lata były dla nas koszmarem - powiedziała po procesie Beata Welke.
Wyrok nie jest prawomocny. Prokuratura od razu zapowiedziała złożenie apelacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska